Шрифт:
Интервал:
Закладка:
I to był koniec. Następna chwila należała do Eleganta. Pistolet znikł Kiernackiemu z oczu, gdzieś między zabójcą a zabijaną.
– Nie!!!
Zdał sobie sprawę, że to on krzyczy, dopiero gdy ramię Baśki zatoczyło łuk, a patelnia pomknęła ku czaszce chłopaka.
Trafiła znakomicie. Nie było brzęku. Strzału też nie. Elegantem cisnęło na Izę. Nie stracił przytomności, choć skóra pękła na odcinku dobrych kilkunastu centymetrów i spod krwi błysnęło bielą kości.
Kiernacki zdążył się poderwać. I od razu grzmotnął o stół, pchnięty z tyłu przez pędzącego kierowcę. Żołnierz przebiegł po stercie krzeseł i ciał, skoczył w drzwi i przepadł w ciemności.
Elegant strzelić już nie zdążył. Baśka uderzyła tym razem oburącz, poziomo, jeszcze potężniej. Osłonił się pistoletem, zarzuciło nim na Kiernackiego. Dostał pięścią w gardło i kopniaka w krocze od Izy. Ale liczył się tylko ten trzeci cios: patelnią w skroń. Baśka tłukła go jeszcze przez chwilę, lecz wielkiego sensu to nie miało. Był martwy. Mirek też. Furia kobiety nie dawała się wytłumaczyć samym tylko strachem. Jej szał był szałem kogoś, kto zrozumiał, że poza odwetem nic mu nie pozostało.
Wiedziała. Na długo przed tym, nim opadła na kolana i powolnym ruchem zdjęła kołdrę i popatrzyła na rozległą plamę w dole brzucha.
– Musimy… uciekać. Coś… chyba jedzie. Słyszałam… samochód – głos Izy rwał się, chrypiał.
Kiernacki zdał sobie sprawę, że stracił rachubę czasu. Klucznik.
– Zrywamy się – rzucił gdzieś w przestrzeń między słaniającą się na nogach Izą a klęczącą przy łóżku Baśką. – Cholera wie, ilu ich tam…
– Idźcie – przerwała mu spokojnie gospodyni. Nie próbowała niczego robić z raną, trzymała tylko oburącz bezwładną dłoń męża.
– Już po nim. – Kiernacki miał nadzieję, że nie znienawidzi go za mówienie prawdy. – To kwestia minut.
– Wiem. – Nie patrzyła na nich. – Poczekam. Obiecałam mu to.
– Nie możesz… zostać – wydyszała stojąca w progu Iza. – Za… zabiją cię.
– No to najwyżej. Nie zostawię go.
Kiernacki nie miał kwalifikacji dziewczyny w mundurze, ale czasami udawało mu się trafnie ocenić nastawienie rozmówcy.
– Nie zostawisz. – Wepchnął w kieszeń znaleziony przy zwłokach Eleganta magazynek. – Weźmiemy go.
– Nie można przenosić człowieka w takim… – Była rozkojarzona, jakby lekko opóźniona w reakcjach.
– Wiem. Ale jego nie boli. Nie będzie cierpiał. I nie chciałby, byś ty cierpiała. A ci faceci… Nie zostawię cię.
– Nic mi nie…
Złapał ją, postawił na nogach. Była leciutka; pod luźnym ubraniem chyba niewiele tęższa od Mirka. Siedemnaście złotych zasiłku. To można pogodzić z czystą pościelą, jasne. Tyle że do rachunku trzeba dodać chroniczny głód.
– Pójdziesz albo cię poniosę. Ale jak będę niósł ciebie, to już nie Mirka.
Przez wnętrze przemknął snop białego światła reflektorów.
– Iza, pistolet! – Kiernacki skoczył, chwycił Mirka pod pachami, wywlókł z łóżka. – Osłaniaj! Tylko z głową! Nie strzelaj bez potrzeby!
Baśka złapała męża za kostki bosych stóp. Pobiegli. Byli już za wozem, gdy zza potoku dobiegł odgłos uruchamianego silnika. Dopiero on przypomniał Kiernackiemu o honkerze i jego kierowcy. Nie zwolnił. Czuł, że coś zaprzepaścił, ale i zdawał sobie sprawę z nieodwracalności straty. Stało się.
Biegli z Baśką obok siebie. Ciało Mirka obijało im się o brzuchy, raz po raz zderzali się dodatkowo biodrami.
– W lewo! – dogonił go stłumiony okrzyk Izy. Racja: Po lewej był las, jedyna nadzieja na zgubienie pogoni. Usłyszeli serię z peemu.
Odbiegli kilkadziesiąt metrów i Kiernacki skręcił w stronę lasu. Pokonali połowę drogi, nim automat przemówił ponownie. Kule zagwizdały nisko i dopiero to utwierdziło go w przekonaniu, że nie oni byli celem za pierwszym razem.
Iza odpowiedziała pojedynczym strzałem.
– Oszczędzaj… naboje!
– To ich przystopuje.
Mądra dziewczyna. Chyba miała rację. Automat odezwał się jeszcze dwa razy, serie były długie i rozrzutne, ale niecelne, najwyraźniej posłane na oślep. I jeszcze coś: to był ciągle jeden i ten sam peem. MAT 49 mieścił trzydzieści dwa naboje i z grubsza tyle padło strzałów. To nie oznaczało jednego ścigającego, ale trochę podnosiło na duchu.
Wpadli między drzewa.
– Wa… walczymy? – Iza, tak jak oni, zatrzymała się na chwilę, obejrzała do tyłu.
– Ilu… widziałaś?
– Nie wiem… Jednego? Nie, nie… nie wiem.
Krótki postój ułatwił Kiernackiemu podjęcie fundamentalnej decyzji. W końcu mógł się rozejrzeć. To, co zobaczył, nie spodobało mu się, ale przynajmniej rozwiało wątpliwości.
– Nie po… pobiegł za nami. Cwany… gnojek. Nie… napalony.
– Co robimy? – Uklękła, podpierając się oburącz.
– Chowamy się. – Też klęknął. Baśka zwaliła się na ziemię. – Po… biegł bokiem. Będzie nas… szukał. Wolno i po… po cichu.
Jakieś trzy minuty nikt się nie odzywał. Kiernacki sprawdził puls rannego. Był. Musieli biec szybciej, niż sądził. Ale to i tak cud, że Mirek dożył ostatniej wizyty w lesie.
– Nie możemy… z nim – wydyszał. – Nie te… lata. Potrzebujemy… kryjówki. Baśka, masz ja… jakieś propo…?
– Jest. – Może zmęczenie uczyniło głos Izy tak beznamiętnym. – Wbiegł do lasu. Ze… ze sto metrów od… nas.
Uniosła się, sięgnęła po broń.
– Strzelaj… w ostateczności. Może znów… jak ma kamizelkę… No i nie trafisz.
– Umiem strzelać.
– Nie po takim… biegu. Baśka? Jakieś osłonięte miejsce… Pomyśl.
– Chyba mam… coś takiego. Nawet… niedaleko.
Wstała i zarzuciło nią na drzewo. Nogi Mirka dwukrotnie wysunęły jej się z rąk. Kiernacki bez słowa przewiesił rannego przez ramiona strażackim chwytem.
– Prowadź – rzucił stanowczo. – Iza, tyły. I cicho.
Potem szli bezdrożami. Może kwadrans, może godzinę.
Na tyle szybko i bezgłośnie, na ile można to czynić, wędrując na oślep przez gąszcz starych drzew i dźwigając na barkach umierającego człowieka i balast czterdziestu pięciu lat. Albo stąpając po zasiekach połamanych gałęzi bosymi nogami spływającymi krwią i nie mogąc sobie pozwolić na spoglądanie w dół, bo oczy zajęte są nieustannym przeczesywaniem ciemności. Albo płacząc.
Kiernacki nie zdziwił się, kiedy po wiekach męki usłyszał trzask wystrzałów i bębnienie pocisków o pobliskie pnie.
Przez następne minuty schodzili w dół stromego stoku, raz po raz kucając i ustępując mknącym górą pociskom. Iza odwzajemniła się trzema strzałami. Ale to wystarczyło, by utrzymać napastnika w przyzwoitej odległości.
Ostatni raz Klucznik spróbował szczęścia, kiedy nagle znaleźli się w błotnistej dolince jakiegoś potoku, a Baśka rzuciła się biegiem prosto ku drugiemu brzegowi. Wpadli w gąszcz olszynki, kluczyli jeszcze przez chwilę, a potem ich przewodniczka szarpnęła jednym z drzewek i ziemia nagle rozstąpiła się przed jej stopami.
Rozdział 21
Ktoś tu nie miał zielonego pojęcia o taktyce. Pilotujący sokoła porucznik Gubała doszedł do tego wniosku już po południu, krążąc nad okolicami Spychowa i spoglądając na to, co pół kilometra niżej wyprawiała policja. Duch Juranda wył zapewne z rozpaczy, widząc, jak dalece poszła w zapomnienie praktykowana przez niego sztuka wojny szarpanej.
Przede wszystkim trzeba wybrać się po przeciwnika, nim on wybierze się po ciebie. W dole było aż zielono od lasów i granatowo od radiowozów, ale przy uważniejszej obserwacji okazywało się, że oba kolory jakoś się nie zlewają. Łańcuch obławy gęstniał, w okolicach skrzyżowań można było niekiedy setkami metrów spacerować po dachach pojazdów, uważając tylko, by nie potknąć się o sterczące z nich koguty – ale tam, gdzie kończył się asfalt, łańcuch wyraźnie się rwał.
A wszystko za sprawą paru metrów żółtej taśmy, przeciągniętej między dwiema sosnami. Taśma, obciążona ofoliowaną kartką z napisem „MINY!”, przegradzała jedną z leśnych dróg pod Szczytnem. I może nie zostałaby potraktowana z należytym szacunkiem, gdyby metr dalej nie leżała sobie w koleinie mała, zielona mina przeciwpiechotna. Pełnosprawna, jak twierdzili pirotechnicy. Gubała zawiózł ich tam osobiście, miał więc okazję przyjrzeć się operacji przed i po Wielkim Przełomie.
Wiedział, czego szukać, więc bez trudu odnotował moment zderzenia się pierścienia obławy z niewidzialną ścianą. W chwili, gdy z radioodbiorników padło ostrzeżenie przed minami, zatrzymały się niemal wszystkie jadące polnymi drogami kolumny, a tyraliery czeszących las piechurów najpierw zastygły, a potem, wykonując skomplikowane manewry, spłynęły najbezpieczniejszymi szlakami ku zbawczemu asfaltowi. Nie wszystkie. Może nawet więcej policjantów szło, niż zawracało, ale nie miało to już znaczenia. Pierścień po pierwsze się rozpadł, a po drugie kurczył o wiele za wolno.
Drzymalski zyskał możliwość wykonywania uników. Albo, po prostu, wydostania się na zewnątrz którąś z szerokich na setki metrów dziur. Gubała, lotnik przypisany na stałe do 25 Brygady Kawalerii Powietrznej, nauczył się myśleć jak rasowy piechur i rozumiał doskonale, co znaczą pojęcia „odsłonięte skrzydło” albo „brak styczności z sąsiadem”. W warunkach wojny oznaczały cholerne kłopoty i zapowiedź klęski. Tutaj – chyba też.
Po znalezieniu miny któryś ze śmigłowców ostrzelał wędkarza na motocyklu i choć skończyło się na zwichniętej kostce i dziurawej oponie, potraktowano to jako sygnał ostrzegawczy. Z sokołów wymontowano kaemy, posłano też na zieloną trawkę celowniczych. Zastąpili ich czarno ubrani faceci w kominiarkach na gębie i z pistoletami maszynowymi MP-5 w garści. Gubała zgodził się ze swoim drugim pilotem, że szpanerzy w czerni trochę dłużej pomyślą, nim naszpikują ołowiem jakąś babcię zbierającą chrust, ale nie dał się przekonać, że z własnymi strzelcami byłoby im gorzej.
Pilotował maszynę za kilka milionów dolców i nie miał ochoty dać się w niej pochować tylko dlatego, że jakiś kominiarz okaże się zbyt ostrożny. Przyzwoici obywatele nie powinni tego popołudnia łazić po lasach i miedzach.
Łazili jednak. I, co gorsze, jeździli. Nim zrobiło się ciemno i amatorzy czterystu tysięcy pozwolili odetchnąć telefonistkom, on sam aż ośmiokrotnie przerywał patrolowanie i ścigał jakiś sunący polną drogą samochód, traktor jadący przełajem przez pole czy dwójkę studentów na rowerach.
Potem zrobiło się ciemno i maszynę Gubały posłano aż za Przasnysz. Dopiero kiedy zameldowali, że widzą ogołocony z nawierzchni mostek na Orzycu, idiota siedzący na drugim końcu fali raczył wyjaśnić, że na tymże samym Orzycu, tyle że trzydzieści kilometrów dalej, ostrzelano inny most i zabito wielu policjantów. Nic więcej jeszcze nie wiadomo, ale to cholernie daleko za pierwszą linią obławy i dlatego warto sprawdzać nawet mało wiarygodne sygnały. Takie jak ten, że facet na motorze próbował przejechać właśnie przez to wspomnienie po moście i chyba…
Gubała nie miał pewności, co „chyba”, choć ani radio, ani on sam nie ucierpieli w ciągu następnych kilkudziesięciu sekund. Dyspozytor mówił – tyle że nie dało się go słuchać. Nie w trakcie zestrzeliwania śmigłowca. Bo nie zostali zestrzeleni – zestrzeliwano ich. Powoli, systematycznie i nieomal po kawałku.
Było ciemno, ziemia, ani sucha, ani szczególnie mokra, nie zamierzała ułatwiać im zadania i utrwalać tropów, a gogle, choć niezłe, nie mogły zastąpić lornetki. Zszedł więc nisko i niemal dokładnie nad most, by umożliwić gromiarzom obejrzenie tej ruiny. Byli prawie w zawisie, kiedy pan dyspozytor przypomniał sobie o motocykliście.
Zatoczyli półkole, nadlatując nad most od wschodu – chyba to ich ocaliło. Już pierwszy strzał okazał się znakomity i Gubała, analizując potem wszystko, doszedł do wniosku, że oberwał silnik, a nie on, tylko dlatego, że nie da się celować w pilota, widząc śmigłowiec od strony ogona.
Pocisk zdemolował prawą turbinę. Przetrwała akurat tyle, by Gubała ochłonął z wrażenia i wyżyłował z lewej, co się da. Silniki, jak to w zawisie, pracowały na podwyższonych obrotach – to ułatwiło energiczny podskok. Kopniak wymierzony przez grawitację był jeszcze silniejszy i sokół w sumie nieco opadł, lecz nie na tyle, by zderzyć się z ziemią.
Następne kule nie narobiły już takich szkód. Stracili pół przedniej szyby, potem kawałek łopaty i część paliwa. Parę litrów nafty wylało się na most i drogę, a plująca iskrami turbina trafiła gorącym opiłkiem we właściwe miejsce. Błysnęło, dmuchnęło dymem i za śmigłowcem utworzył się archipelag płonących kałuż. Bogu dzięki, byli już trochę wyżej, a wypełniony samozasklepiaczem zbiornik chyba przestał przeciekać.
Nie dali rady poderwać się nad rosnące w oczach drzewa. Było to sprzeczne z elementarnymi odruchami pilota, ale Gubała wspiął się na wyżyny geniuszu i po prostu skręcił. To go ustawiło półprofilem w stosunku do osi mostu i ukrytego gdzieś na jej przedłużeniu strzelca.
– Rozwal go!!! – Drugi pilot sam omal nie rozbił bocznej szyby, próbując pokazać strzelcowi rozbłysk w oddali. Facet z GROM-u, nie czekając na dobre rady, zaczął strzelać, ledwie ogon zszedł z linii ognia. Po paru sekundach już w towarzystwie: ten z lewych drzwi też dołączył.
Drzymalski strzelał lepiej. Gubała usłyszał głuche stęknięcie w słuchawkach, obejrzał się i zobaczył wiszące na pasach ciało. Drugi strzelec błyskawicznie zmienił magazynek. Skorzystać z niego już nie zdążył.
Nim wydostali się z wąskiej na szczęście strefy ostrzału, oberwała jeszcze głowica głównego wirnika i chyba któreś z cięgieł sterowania ogonem. Dymiąc, sikając paliwem i krwią, sokół powlókł się nad polami ku najbliższemu skupisku świateł, wzywając przez radio pomocy.
* * *
– Albo go zabiją, albo ucieknie. – Woskowicz zdusił zapalonego parę sekund wcześniej papierosa. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. – Trudno, Adaś. Będziesz się musiał przejechać do Lwowa. Plan B, jak mówią amerykańscy towarzysze.
Adamek czekał, nie próbując o nic pytać. Patrzył, jak pułkownik otwiera sejf, odlicza banknoty, wkłada do koperty. Kiedy trafiła do jego rąk, zerknął do środka. Raz i na krótko.
– Aha – mruknął. – To co zwykle?
– Na początek. Ma pokwitować jak zawsze. Masz tu pięć tysięcy dolarów. Jedna dziesiąta, standardowo. Ale potem będziesz musiał zrobić coś mniej standardowego.
– Nie ma sprawy.
– Nie, Adaś. Jest. Dlatego zorganizuję ci kogoś do pomocy. – Woskowicz podniósł słuchawkę telefonu, włączył szyfrator, wybrał kod. Nie czekał długo: po tamtej stronie też ceniono sobie czas. – Halo? Chcę mówić z panem Henrykiem… Nieważne, kto. Na pewno będzie chciał. – Chwila ciszy. – Cześć, Skarpeta. Mam do ciebie taką małą prośbę…