Шрифт:
Интервал:
Закладка:
– Wczoraj pożegnać, dziś pozdrowić. Rozmawiałam z nią, kiedy robiłeś nosze dla Niżyckiego.
– Chcieliście go nieść? – zapytał lekko roztargnionym tonem Dopierała. – Pani porucznik sama ledwo…
– Mam propozycję – przerwał mu Kiernacki. – Dajmy sobie spokój z tymi „panami” i „paniami”. – Nikt ani nie protestował, ani nie skakał z radości. – Nie przeceniaj nas. Chodziło o to, by dostarczyć go do najbliższej polany. Nie chcę demaskować ziemianki. Uważam, że Baśka powinna tam zostać. Postaram się, by wojsko przysłało śmigłowiec i po cichu zapakowało Niżyckiego do jakiegoś szpitala na uboczu, ale nie można wykluczyć, że informacja wycieknie. Diabli wiedzą, w co gra Zagroda i na które konie postawił.
– Chce ją pan… chcesz ją zostawić w lesie? – Dopierała nie był zachwycony pomysłem. – W jednej norze ze zwłokami męża?
– Dla mnie to też nowość – zapewniła szybko Iza. – Myślałam, że ma przypilnować Niżyckiego przez godzinę czy dwie.
– To twarda dziewczyna – powiedział Kiernacki. – I chyba chce jej się żyć. Mimo wszystko.
– No i…?
– Niżycki mówi, że mieli uprowadzić ją i Mirka i trzymać w charakterze kart przetargowych. A właśnie – spojrzał na kierowcę. – Całkiem mi z głowy wyleciało…
– Bez zmian – rzucił lakonicznie Dopierała. – Paru policjantów ubyło z szeregów, to wszystko.
– No tak… Czyli potencjalni zakładnicy nadal są w cenie. Niżycki dostał jakiś narkotyk, by ich uśpić. Wczoraj się zdenerwował, bo mnie nie lubi, ale generalnie nie chodziło o zemstę na rodzinie Darka, tylko o haka na niego. Chyba nie ty jedna wpadłaś na pomysł z trójkątem, brat-brat-bratowa. O Mirku chłopcy Skarpety wiedzieli, że to warzywo, więc trochę bardziej liczyli na dziewczynę.
– Ona i Drzymalski…? – Dopierała wlepił w niego spojrzenie.
– Nie – Kiernacki powiedział to spokojnie, ale i zdecydowanie.
– Taki jesteś pewny? – chyba ta stanowczość sprowokowała Izę.
– Darek jej nie kocha, bo gdyby kochał, nie gniłaby w barakowozie. Ona nie kocha jego, bo oczy jej się nie świecą, gdy o nim mówi – uśmiechnął się, zdając sobie sprawę z wagi argumentu.
– Zostanę z nią – oznajmił znienacka Dopierała. Na szczęście to on prowadził: każde z pozostałych z wrażenia wpakowałoby wóz w zarośla.
– Mówisz… poważnie? – Kiernacki pierwszy wziął się w garść.
– Nie, kurwa. Żartuję. – Znów przez jakiś czas było cicho, jeśli nie liczyć pomruków silnika. – Puściłem was wczoraj z tym szczeniakiem, przedtem ta bomba pod samochodem… Chyba już czas zrobić coś sensownego, nie? A takiej dziewczyny… Nie daje się na zmarnowanie takich dziewczyn.
* * *
Nie rozmawiali o tym, ale Kiernacki czuł, że oczekiwała tego, co on: ludzi, pojazdów, żółtych taśm na słupkach, ruchu. Dopierała jeszcze przed północą zameldował Warszawie o przedłużającej się nieobecności swych oficerów.
Widok samotnego szarego forda z otwartymi drzwiami mocno zaskoczył oboje. Choć nie aż tak, jak widok sterty czarnego, pokrytego sadzą żelastwa kilkadziesiąt metrów dalej.
Musieli przeciąć całe zdziczałe pole, by dotrzeć na miejsce tragedii. Kiernacki nie miał pretensji, kiedy dziewczyna, nie dochodząc do spalonego honkera, zatrzymała się bez słowa, odwróciła plecami do wraku i usiadła wśród traw. Widok nie był przyjemny. Szeregowy umarł od kuli – może od kilku, ale ten jeden otwór z tyłu obnażonej przez ogień czaszki najbardziej rzucał się w oczy – nie upadł jednak. Tkwił nadal za kierownicą, wyprostowany dumnie jak upieczony na butelce kurczak.
Kiernacki nie podszedł ostatecznie do czarnego skwarka, niewiele większego od gimnazjalisty. Skręcił, zajrzał do forda, wygrzebał z kieszeni odebrane Niżyckiemu kluczyki, uruchomił silnik.
– Poprowadzisz? – Iza, nie oglądając się, słabo kiwnęła głową. Zostawił ją i poszedł do barakowozu.
W środku był rozdęty trup Eleganta i wszystko, co wczoraj zostawili. Laptop Izy także. Zabrał go i wrócił do samochodu. Dziewczyna, starając się nie patrzeć w stronę wypalonego kręgu, wsunęła się za kierownicę.
– Nawet o nim nie myślałam…
– Jedź. Późno już.
– Ani wczoraj, ani w nocy… Spalił się z naszego powodu, a ja nawet jeden raz…
– Jedź – powiedział stanowczo i łagodnie zarazem. – Widać było mu pisane. Dogonił go ten pożar…
* * *
Zygmunt Schabek nie lubił Petrochemii. Ta dawna, jeszcze komunistyczna, zabrała mu kawał ziemi, płacąc jakieś śmieszne grosze. Jego rośliny faszerowała kwaśnymi deszczami, a młodszemu z synów zafundowała raka, na którego leczenie były dyrektor zakładów, a późniejszy administrator płockiego szpitala poskąpił środków do tego stopnia, że chłopak zmarł przed trzydziestką. Szwagra zarząd Petrochemii posłał na wcześniejszą emeryturę, pozbawiając prywatyzacyjnych konfitur, a siostrzeniec miesiąc temu znalazł się na liście zredukowanych, bo zabrał głos na związkowym zebraniu. Na koniec, jak większość rolników, Schabek podjeżdżał czasem ciągnikiem czy starą ładą pod stację benzynową i mógł sobie popatrzeć, co koncern Orlen, nowy właściciel płockiego giganta, wyczynia z cenami.
Krótko mówiąc, miał swoje powody. Ale jeszcze pół godziny wcześniej pewnie zachowałby się jak na chrześcijanina przystało, darował krzywdy i sięgnął po telefon.
Pech chciał, że po kościele Schabek włączył telewizor i dowiedział się, że już za późnego Buzka polskie paliwo z rzepaku stało się potencjalnie tańsze od arabskiego. I że z winy lobbystów z branży naftowej – czytaj: jego sąsiad Orlen i inni – dziesiątki tysięcy rolników patrzą na zarastające chwastami pola, zamiast siać rzepak i zbierać złotówki. O zdrowym powietrzu nie wspominając.
Mądrala profesorek, który zbijał argumenty chłopskich liderów, przyznał nieopatrznie, że pracował przy modernizacji płockich zakładów. Więc kiedy parę minut później spacerujący dla uspokojenia nerwów Schabek zawędrował w pobliże bocznicy, nie był usposobiony życzliwie ani do nafciarzy, ani do bandy sprzedajnych gnojków, pilnujących ich interesów.
Dlatego po prostu postał za krzakiem i pogapił się przez chwilę na mężczyznę, który zeskoczył z lekkiej, przetokowej lokomotywy, otworzył drzwi jedynego podczepionego do niej wagonu towarowego i po pobieżnym zlustrowaniu okolicy ustawił w progu wspartą na dwójnogu rurę.
Schabek miał trzysta metrów do telefonu i pięćset do najbliższego posterunku: po nadanych przez radio pogróżkach Drzymalskiego policja porozstawiała ich sporo w promieniu kilometra od ogrodzenia rafinerii. Gdyby pobiegł, nie zdążyłby pewnie uruchomić machiny zabezpieczeń i pociski kalibru 60 mm tak czy inaczej spadłyby na niektóre wybrane cele. Ale miał spore szanse sprawić, by ich eksplozje stały się zarazem salwą oddaną nad grobem Drzymalskiego. W wagonie przyjechało dziewięćdziesiąt dwukilogramowych granatów. Przy tempie strzelania rzędu piętnastu na minutę dawało to sześciominutowy pobyt na stanowisku ogniowym. Właściwie tempo ostrzału musiało być nawet dwukrotnie niższe: jeden człowiek musiał obsługiwać celownik, wprowadzać poprawki i karmić lufę pociskami. Koordynatorzy, kierujący z Warszawy największą w historii Polski obławą, już od kilku godzin wiedzieli o porzuconym pod Sokołowem Podlaskim radiowozie – przykutych do drzewa Jemiołczaka i Dąbka znaleziono w nadbużańskim lesie dopiero wieczorem – założyli więc, że zbieg kieruje się na południe, w rodzinne strony, i tam przerzucali odwody. Nie oznaczało to jednak ogołocenia z sił takich miejsc jak Płock: tutejszemu komendantowi nie tylko nie odebrano nikogo, ale przydzielono półtorej setki funkcjonariuszy ze Szczecina. W promieniu kilku minut jazdy, a nawet biegu znajdowało się ze dwudziestu uzbrojonych mężczyzn.
Co najmniej zablokowaliby terrorystę do czasu przybycia posiłków. Potrzebne było tylko jedno: szybka informacja o miejscu, skąd padają strzały.
Ale Zygmunt Schabek miał swoje prywatne rachunki z koncernem Orlen, wyjął więc tylko papierosa, zapalił i leniwym krokiem skierował się ku domowi. Wybierał trasę, z której lepiej będzie widać fajerwerki nad lasem blaszanych konstrukcji.
Rozdział 24
– To miały być tanie kapcie – zaprotestowała dość słabo.
– Nic nie mówiłaś o cenie – przypomniał Kiernacki, otwierając drzwi od strony kierowcy i kładąc jej pudełko na kolanach. – Powiedziałaś: „obojętne co, byle szóstka”. – Postawił na asfalcie torbę z resztą zakupów, wyjął butelkę mineralnej.
– Ale białe adidasy, i to prawie za kostkę?! – jęknęła, zajrzawszy do środka. – Czyś ty oszalał? Takie buciory nosi się do spodni! Będę w nich wyglądać jak Myszka Miki! – Westchnęła, co nie przeszkodziło jej wsunąć dłoni do wnętrza buta.
Zostawił ją, spłukującą wodą mineralną rude plamy krwi z podbicia stóp, usiadł na miejscu pasażera. Rozpakował i powiesił na kierownicy parę białych skarpet, zajrzał do atlasu.
– Sto do Warszawy – mruknął. – Taka piratka jak ty zajedzie w siedemdziesiąt minut. Dodajmy dwa razy tyle i jesteśmy pod Olsztynem.
– Mazury ci się zamarzyły? To przez tę pogodę? Jest fura, panienka, więc trzeba by zaszaleć nad jakimś jeziorem, co?
– A pójdziesz ze mną na plażę?
– Marzyciel. Zresztą nakąpałam się dzisiaj do bólu.
– Co nasz komputer mówi na temat Gazrurki? O ile nas jeszcze nie odcięli…
– Nie odcięli. Mają większe zmartwienia. Płock się pali. Moździerz. Dziesiątki pocisków, jak na wojnie.
– Jezu… Rafineria? – Skinęła głową. – No to zaszalał… Ale chyba przesadził. Założę się, że zakłady są dobrze chronione. Ma pościg na karku i strasznie mało lasów w okolicy. Chyba faktycznie nie mamy czego szukać w Ornecie. Zanim dojedziemy, będzie po wojnie.
– Nie chcesz tego, prawda?
– Przecież go szukam. – Odwrócił głowę. – Nic się nie zmieniło.
– Zmieniło się. Już wiesz, dlaczego to robi. – Powoli podciągnęła stopę, zaczęła wkładać skarpetkę.
– A ty wiesz?
– Ja? Chyba tak. Jak szłam do wojska, nie myślałam, że tak się to skończy. To chcesz usłyszeć? Proszę. Głupio mi i parszywie. Ze wszystkich, przed którymi chciałabym bronić kraju, Darek Drzymalski jest na szarym końcu.
– To miłe – uśmiechnął się blado.
– Nie wysilaj się. Wiem, co sobie myślisz o nim, co o mnie… Nie zrozum mnie źle. Ja… Nie mówię, że wasze widzenie świata jest głupie czy złe, czy nawet gorsze od mojego. Po prostu ja tak nie myślę. Nie umiem. Jak słyszę kogoś mówiącego: „kapitalizm to zło”, od razu widzę druty łagru, mordę Stalina czy tego… pana generała w czarnych okularach. – Umilkła na chwilę. Dokończyła niemal szeptem: – A Darka rozumiem. Lepiej niż ty. Tobie nikt…
Zmagała się przez chwilę, ze dwa razy otwierała nawet usta, lecz w końcu dała za wygraną. Odwróciła się, wysunęła za próg drugą nogę i powoli, wolniej niż tego wymagały zaschnięte rany, zaczęła obmywać ją wodą mineralną.
* * *
– Rozmawiałam z wujkiem. – Ewa Jaśkowiak była tego dnia w spodniach i może dlatego tak od razu, po męsku, przeszła do rzeczy. – Mówi, że rząd może upaść. Dlatego tu przyjechałam.
Ziętara, który jakoś ochłonął z wrażenia wywołanego widokiem sekretarki przed drzwiami swojej podmiejskiej willi, znów zaniemówił. Miał ochotę przechylić się nad ławą i poprosić, by chuchnęła. Mniejsza o słowa, ale jej sposób bycia… Pod cieniutkim nalotem uprzejmości kryło się coś mocno przypominającego wyzwanie.
– I wpadła pani na pomysł, jak do tego nie dopuścić? – zażartował, sięgając po dzbanek z sokiem.
– Może. Przy okazji. – Była spięta jak studentka na ważnym egzaminie. – Przyszłam, bo chcę prosić, by załatwił mi pan miejsce w jakiejś radzie nadzorczej. Mam niezbędne minimum papierów, kurs… Zresztą – przebrnęła przez najgorsze i coś zbliżonego do uśmiechu zamajaczyło w kącikach starannie uszminkowanych warg – ze strony opozycji nie powinno być problemów. Wujek bierze to na siebie.
Ziętara oprzytomniał, dopiero czując spływający po palcach sok.
– Słucham?! – Trochę zbyt energicznie odstawił dzbanek.
– To spis firm, które by mnie interesowały. – Wyjęła z kieszeni żakietu złożoną kartkę. – Im bliżej początku, tym lepiej, ale może być i ostatnia. Sprawdziłam: wszystkie są w gestii ministrów.
Ziętara nie zaszedł tak wysoko tylko dzięki znajomościom. Miał niezły refleks i potrafił robić użytek z mózgu. Ale zrozumienie i zdolność uwierzenia – to dwie różne rzeczy.
– To jakiś żart? Niby dlaczego miałbym…?
– Pan dobrze wie, dlaczego. – Trzymała się znakomicie, ale i jej rozmowa nie sprawiała przyjemności. Pewnie dlatego skracała ją aż do przesady. – Mam ten list ze stycznia. Ultimatum Drzymalskiego. Nie wspomniałam o nim nikomu, ale teraz…
– To ma być szantaż? – zapytał z niedowierzaniem. – I to pani mnie szantażuje?! Pani?! Mnie?! – Podniósł się z fotela z dłońmi zaciśniętymi w pięści. – Już pani zapomniała, kto go przetrzymał?! Komu się papiery na biurku poprzekładały?!
– Niech się pan tak nie podnieca. – Nie ruszyła się z fotela. – Dla świata to szef jest odpowiedzialny. Zresztą nie czarujmy się: olał pan ten list. Gdybym go przyniosła w terminie, też by go pan kazał wyrzucić. I ja to nawet rozumiem. Nikt nie mógł przewidzieć, że taki świr rozpęta wojnę. Ale oboje dobrze wiemy, co się stanie, jeśli ludzie usłyszą, że rząd czy chociaż jeden minister wiedział o Drzymalskim już zimą. I nic nie zrobił. Chce pan ryzykować karierę? Proszę bardzo. Gazety mnie ozłocą za taki materiał. Mogłam pójść do wujka, ale był pan w porządku jako szef, więc uznałam, że zrobimy to tak, byśmy oboje byli zadowoleni.
– To jest zwykłe skurwysyństwo – Ziętara z trudem panował nad drżącym głosem.
– Może – zgodziła się. – Ale to chyba nawet lepiej, nie? Mam być menedżerem, nie zakonnicą.
* * *
– Co zdecydowałaś? Warszawa czy…?
Nie odpowiedziała od razu. Mieli sto czterdzieści na liczniku, więc wyglądało to dość naturalnie.
– Jesteś starszy stopniem. – Nie zabrzmiało to jak żart. – Decyduj.
– Ale to twoja kariera. Ja jestem rezerwista na ćwiczeniach. Nawet nie za bardzo zdezerterowałem, bo trzymam się swego oficera. Ty możesz mieć problemy. Powinnaś się zameldować.
– Jeśli ten przeciek jest u nas, narazimy Dopierałę.
– Dopierałę?
– I Baśkę. Przepraszam, jeśli zgorszyła cię kolejność. Ale jej prawie nie znam, a on… To znaczy – poprawiła się, zła z powodu potknięcia – to jednak facet, i to przystojny. Ty się w pierwszym odruchu martwisz, że ze świata ubędzie jedna ekstrababka. Kobiety myślą tak samo, tylko w przeciwnym kierunku.