Рейтинговые книги
Читем онлайн Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz

Шрифт:

-
+

Интервал:

-
+

Закладка:

Сделать
1 ... 36 37 38 39 40 41 42 43 44 ... 55

Kula – teraz już wiedział, że z beryla – trafiła kucającego mężczyznę w prawe kolano, rozorała udo i nie sięgając biodra, wyszła na zewnątrz. Czerwieni było dużo, ale głównie pod postacią rozbryzganej tkanki mięśniowej.

Nie zwalniając, strzelił z tetetki w lewy nadgarstek leżącego, złapał w biegu jego automat i łamiąc co słabsze krzaki, pognał w górę strumienia.

Pod koniec biegł już środkiem nurtu. Woda miała może ze dwa stopnie. Prawie nie czuł bólu, dopóki na pół stojąca, na pół przewieszona przez pień dziewczyna nie obejrzała się, nie zobaczyła go i nie zaczęła niezdarnie obracać. Uśmiechała się. Blado, ale nie wygląda jak ktoś, kto chwilę wcześniej poczuł w ciele dziewięciomilimetrowy pocisk. W jej twarzy dały się znaleźć oznaki bólu, ale chyba więcej tam było zakłopotania.

Kiernacki uświadomił sobie, że nie została trafiona. W ułamku sekundy poczuł uścisk obcęgów, zaciskających się na każdej kości położonej od kolan w dół.

– Kurcz – wyjaśniła Iza, nie zmieniając pozycji. – Cholera, kto by pomyślał… Jakby mi lód w żyłach… Czekaj, zaraz powinno… Chciałam w nogę, żeby mógł zeznawać. Ale dostał wyżej, tak? – Kiernacki, już wolniej, nie tylko z uwagi na głębszą wodę, szedł w jej stronę. – Po co strzelałeś?

Nie odpowiedział. Cisnął automat na brzeg, wsadził pistolet za spodnie i bez słowa schylił się, wsuwając dłoń pod kolana dziewczyny.

– Co ty…? Nie wygłupiaj się, nic mi…

Była jakby wystraszona i może dlatego nie objęła go za szyję. A może przeszkodził jej karabin, który ratowała przed powtórną kąpielą i którym omal nie wydłubała Kiernackiemu oka.

– Ale mnie nastraszyłaś – wymruczał, nie patrząc w pełną zmieszania twarz. Ostrożnie omijając zalegające dno przeszkody, wydostał się na brzeg i posadził lekko zesztywniała Izę na największym z pobliskich kamieni.

Była mokra do pasa, także rękawy lepiły się do rąk. Kiernacki, chcąc udowodnić swą pełną poczytalność, przesunął dźwignię bezpiecznika leżącego w poprzek sklejonych kolan karabinka i dopiero potem oderwał jedno od drugiego, delikatnie unosząc trupio bladą nogę i ściągając mokrą skarpetę.

Opierała się. Odrobinę. Chyba była wstrząśnięta jego zachowaniem.

– Co ty robisz?

– Ratuję cię przed reumatyzmem. – Zdobył się na uśmiech, lecz nie na spojrzenie do góry. Klęczał jeszcze parę sekund z zaciśniętą w dłoniach stopą, a potem chuchnął w kulące się instynktownie palce jej nogi.

Porucznik Dembosz zastygła. Siedziała, pozwalała ogrzewać się ciepłem jego oddechu, wspierała stopę o jego kolano i nie robiła nic, by cokolwiek zmienić.

– Samo by przeszło – usłyszał w którymś momencie. Nadal mówiła cicho i nadal był to głos kogoś mocno speszonego, ale wyczuł w nim nutkę uśmiechu. Pewnie dlatego podjął męską decyzję: chuchnął po raz ostatni w prawą stopę, odstawił ją na mech i sięgnął po drugą, wciąż mokrą i zimną.

Poddała się jego dłoniom.

– To żaden problem – mruknął.

– Zawsze jesteś taki rycerski? – Chyba starała się obrócić cały incydent w żart.

– Mówiłem: nie mam ochoty przyzwyczajać się do następnej pani psycholog. – Milczał przez chwilę. – Mógł cię zabić, kretynko.

– Ciebie też. – Niedbały uśmiech nie bardzo jej wyszedł. – Nie pomyślałeś, że ja też… że mnie też się nie chce zmieniać partnera? Niełatwo o dobrego masażystę.

– To już dwadzieścia lat – mruknął. – Ma się te tradycje.

– Od dwudziestu lat podrywasz tak dziewczyny?

– To nie jest forma podrywu, tylko ratowania nogi przed odmrożeniem.

– W naszym klimacie trochę trudno o zamarzające panienki.

– To nie była panienka. To znaczy… nie w tym sensie.

– Nie była?! – udała boleśnie zaskoczoną. – Czyżbyśmy mówili o jednej? Rozczarowujesz mnie. Założę się, że była ładna – dodała, szczerząc zęby.

– Wygrałaś.

– Długie, zgrabne nogi… Jak to leci w „Powtórce”? Duuuże, niebieskie oczy…

– Dobrze ci idzie. Od razu poznać psychologa.

– No i pewnie miała na czym usiąść.

– No. Przystanek.

– Słucham?

– Przystanek. No wiesz, ławka.

– Ładnie to tak w miejscu publicznym…? Mam nadzieję, że chociaż byłeś po cywilnemu.

– W mundurze. Ale nie martw się, to był środek nocy. Nikt nie widział.

Cofnęła nagle stopę, i to tak energicznie, że pięta zderzyła się z kamieniem, na którym siedziała.

– A propos nóg – wymamrotała niewyraźnie, podnosząc się gwałtownie. – My tu gadu, gadu, a on tam się może przekręcić.

Kiernacki, trochę zdziwiony, patrzył, jak maszeruje w stronę skałki. Dźwignął się, podniósł karabin, pozbierał skarpety i ruszył jej śladem.

Rozdział 23

Dobry chirurg ciągle może cię poskładać. O ile zaczniesz współpracować. Bo jak nie, to nie będzie miał okazji. Rozumiemy się?

Pytanie wydawało się zasadne. Niżycki, poobwiązywany własnym paskiem i skarpetami Izy nie wykrwawiał się już, ale nie wyglądał dobrze. Leżał, nie próbując poruszać żadną z kończyn, a w jego zamglonych bólem oczach niewiele było przytomniejszych błysków.

Kiernackiego mile zaskoczył słaby, skrzeczący głos.

– Mam… komórkę. Wezwij pogotowie. Śmigłowiec. Zapłacę, jak będzie trzeba.

Obandażowana dłoń, ta z odstrzelonym w czwartek palcem, powędrowała pod kurtkę.

– Tego szukasz? – Kiernacki podniósł leżący na kamieniu aparat. – Czy może strzykawki? – Wyciągnięty u jego stóp mężczyzna znieruchomiał. – Jesteś chory? To dlatego nosisz fiolki po kieszeniach?

– Dzwoniłeś? – Niżycki pozostawał nieprzytomny dobre dziesięć minut, miał prawo się łudzić. Ostatecznie rany mu opatrzyli.

– Nie kradnę, nie sprzedaję narkotyków i nie morduję za pieniądze. – Kiernacki usiadł bez pośpiechu. – Jestem biedny i nie stać mnie na telefon. Mam prawo nie wiedzieć, jak się toto obsługuje. Nadążasz?

– Nie dzwoniłeś. – Nadążał. – Pójdziesz za to siedzieć, wiesz?

– Nie mam ochoty na pogawędki ze skurwielami. – Kiernacki wyjął magazynek z tetetki. – Widzisz? Parę zostało. Nie jestem wredny. Mógłbym ci skakać po kolanie – dotknął lufą zakrwawionych spodni. – Ale załatwię to w sposób cywilizowany. Strzelę ci w łeb. Jesteś mordercą, zasłużyłeś. Chyba że zaczniesz mówić. Wtedy spróbuję uruchomić telefon. Przyjedzie pogotowie, a ty pewnie kiedyś wyjdziesz na wolność. Macie dobrych adwokatów.

– Jakoś ci… nie wierzę. Nie odważysz się. Wiemy o tobie co nieco. Rezerwista, prawda? Żaden za… zasrany rezerwista nie pójdzie… siedzieć dla sprawy.

– Nie wierzysz, że cię zabiję? – zdziwił się Kiernacki. – Bandziory nie mają monopolu na zabijanie. Porządni obywatele wykończyli na przestrzeni dziejów dużo więcej ludzi niż takie gnojki jak ty.

– Posadzą cię.

– Posłuchaj no… Iza poszła po bandaże. Zanim wróci, chcę usłyszeć odpowiedzi na wszystkie swoje pytania. Jeśli nie zaczniesz mówić, a ona pokaże się na horyzoncie, wpakuję ci kulę w czoło.

– Chcesz… forsy? O to biega? Nie wiesz, z kim zadzierasz.

– Nie, to ty nie wiesz – wyprowadził go z błędu Kiernacki. Wbił magazynek w rękojeść, odciągnął zamek. – No trudno… Policzę do trzech. Kiedy skończę, powiesz, kto i po co cię tu przysłał. Jeśli nie, strzelę ci… potrzebujesz bardziej lewej ręki czy prawej nogi?

– Ty kutasie…

– Jeden… To co, ręka czy noga? Dwa…

– Nie odważysz się!

– Trudna decyzja? W porządku, wyręczę cię. Nogą nikomu wielkiej krzywdy nie zrobisz. Więc dla dobra społeczeństwa – ręka.

– Moi kumple za jaja cię…

– Trzy. Czas minął.

– Ty złama…

Tetetka podskoczyła w ręku Kiernackiego, huknęło, zadymiło. Założona nad przestrzeloną dłonią opaska uciskowa z mokrej skarpety nie tylko krew odcięła: choć spodnie Niżyckiego zrobiły się mokre w kroku, musiał unieść głowę i popatrzeć, by przekonać się, że jego prześladowca nie blefował. Ostatni, mały palec lewej dłoni Niżyckiego trzymał się tylko na strzępie skóry.

– O… odstrzeliłeś mi palec?! Popierdoliło cię?!

– Próbowałeś nas zabić – wyjaśnił Kiernacki. – Jeśli się nie przyznasz do paru rzeczy, za które kumple wydadzą na ciebie wyrok, jeśli nie sprawisz, że zapomną o nas, a zaczną marzyć o wypruciu bebechów z ciebie, będziemy z Izą zagrożeni do końca życia. Wiem, z kim zadarłem. Wypuścili cię z aresztu, prawda? Musicie mieć dobre układy w prawniczym światku. Wiadomo, jak to mafia. Ale wszystko ma swoje granice. Najbardziej przyjazny sędzia nie zwolni cię, jeśli złożymy zeznania. Więc musisz nas uciszyć. Bo jak nie, jak pójdziesz siedzieć, automatycznie zagrożeni są twoi mocodawcy. Facet z dożywociem ma mało do stracenia, może pójść na układ, zacząć śpiewać… Mamy trójkąt: my-ty-twoi szefowie. Któryś z wierzchołków musi iść do piachu. Jeżeli zabijecie nas, będziesz bezpieczny, a więc twój szef także. Jeśli ja ciebie zabiję, nie będzie powodów, by mnie likwidował.

– Rozwalą cię! Ty już nie żyjesz!

– To biznesmeni. Nie łudź się, nie zadrą z wojskiem, policją i czort wie kim, by pomścić takiego nieudacznika. – Kiernacki odczekał chwilę i dodał: – Na twoim miejscu przeszedłbym na stronę dobrych i liczył, że uda im się wygrać. To zawsze jakaś szansa.

– Gliny? Nie rozśmieszaj mnie. – Niżycki jak na ofiarę czterech postrzałów i połamanego nosa zadziwiał formą. – Im wszystko zwisa. To urzędasy, a żaden urzędas nie wygra z prywatną inicjatywą.

– Obrażasz pamięć Żelaznego Feliksa. No i zapominasz o Drzymalskim. Jeśli gliny nie poradzą sobie z twoim szefem… Weźmie kartkę z nazwiskami, pojedzie do Pruszkowa i rozwali, kogo zdoła dopaść. A niejednego zdoła, zaręczam. W ostateczności możesz liczyć na mnie. Krótko mówiąc: nie jesteśmy bez szans. Ty, jeśli nie zaczniesz gadać, jesteś. Jeszcze raz liczę do trzech, ale teraz będzie to głowa. Jeden…

* * *

– Nie rozumiem – rzuciła ponuro. – Już mniejsza o człowieczeństwo, ale przecież go nie zabijesz. Trafi do prokuratora i pierwsze, co zrobi, to doniesie, że go torturowałeś. Mało ci kłopotów?

Szli wolno przez las: Kiernacki z przodu, ona, kuśtykając i krzywiąc się dwa kroki za nim.

– Skarpeta to nie nasz problem – ciągnęła. – Zresztą wiedziałeś, że to jego robota. Nie trzeba było…

– Przeczucie – mruknął.

– Hę? Mówiłeś o przeczuciu czy się przesłyszałam?

– Masz sto dziesięć procent racji, ale gdybym go nie przycisnął, nie wiedzielibyśmy, skąd się tu wziął.

– Jak to: „skąd”? Wesołowski…

– Pudło. Wesołowski powiedział jego kumplom, że to Darek obrobił Skarpetę. Zgoda. Ale kiedy im to powiedział? No, doktorze Watson?

Na parę sekund dał jej do myślenia.

– O co ci chodzi? – poszła w końcu na łatwiznę.

– Zastanów się. Darek uprowadził córkę Wesołowskiego jeszcze zimą. I zaraz potem obrobił skarbonkę mafii. Niżycki nie wie, na ile ich skubnął, ale ile by tego nie było, poczuli się, jakby im kto w pysk napluł. Poruszyli niebo i ziemię, by dopaść bezczelnego gnojka. I nic, żadnego efektu. Mijają miesiące i nagle jednego dnia, o jednej godzinie spotykamy się na końcu pierwszego obiecującego tropu. Dlaczego?

– Czekaj… Co ty sugerujesz? Że to my ich tam… że za nami doszli do Wesołowskich?

– Nie za nami. Podobno Skarpeta rozpoznał Darka w telewizji. Ten wariat dopadł go gdzieś na drodze, wystrzelał goryli, ale nie pofatygował się, by osłonić twarz. Widocznie od początku stawiał na akcję w stylu kamikadze. Skarpeta zapamiętał go. Dostał trochę w kość, miał prawo. Ale sama twarz nic mu nie dawała. Dopiero kiedy Darek stał się sławny, dowiedział się, kogo szukać. Tyle że nadal nie wiedział, gdzie. I jak. Nie miał żadnych przesłanek, by zaczynać od jakiegoś Wesołowskiego. Pytanie brzmi: „Kto mu powiedział?”. Dla ułatwienia dodam, że Niżycki zeznał, cytuję: „Mamy kogoś w waszym sztabie”, koniec cytatu.

Długo milczała. Las zaczął rzednąć; jeśli dobrze zrozumieli wskazówki Baśki, powinni być blisko celu.

– Wierzysz mu? – zapytała w końcu cicho.

– Mafia jest mafią, bo ma wtyki w strukturach władzy. A przy tej sprawie kręci się z setka ludzi. Nawet żandarmów nie byłbym pewny, chociaż są najmniej podejrzani. Nie walczą z bandytyzmem, nie opłaca się kupować informatorów. Ale już policja, UOP…

– …rząd – dorzuciła nieco zaczepnie.

– …rząd – zgodził się. – W tej całej sprawie ufam tobie i może jeszcze Dopierale.

– „Może jeszcze”?! Nie przesadzasz? Był z nami u Wesołowskich, wystrzelał cały magazynek… Dopierała jest w porządku, możesz mi wierzyć.

– Dobrze – uśmiechnął się pod nosem. – Wierzę.

Jeszcze kilka kroków – i byli w przydrożnym rowie. Sama droga nie odbiegała klasą od tegoż rowu, ale najwyraźniej była przejezdna. Dwieście metrów dalej słoneczne plamki przesiane przez cedzak listowia tańczyły leniwie po samochodowym lakierze.

Dopierała oderwał pośladki od maski, lecz po paru sekundach, widząc, że idą całkiem raźnym krokiem, opadł na nagrzaną blachę i wrócił do przeżuwania kanapki. Odczekał, aż podejdą, po czym zaskoczył Kiernackiego, otwierając prawe tylne drzwi. Te od strony Izy. Dopiero wtedy przez jego twarz przemknęło coś zbliżonego do uśmiechu.

– Cali i zdrowi – powiedział, nie zdejmując dłoni z klamki.

– To był meldunek, kapralu? – Kiernacki nieźle sparodiował nadęty, służbowy ton. – Mówicie o sobie i powierzonym wam pojeździe?

– Bałem się o was – wyznał nieoczekiwanie Dopierała. Po czym do końca złamał zasady, obejmując panią porucznik w talii i przyciskając do piersi.

– Ponieśliśmy straty w kurtkach i obuwiu – oznajmił Kiernacki lekkim tonem. Dopierała okazał się mimo wszystko dżentelmenem: dopiero teraz posłał otwarte spojrzenie w dół, ku poowijanym w kawałki koszuli stopom dziewczyny.

Wsiedli do samochodu, ruszyli powoli. Kiernacki zdawał zwięzłą relację z wydarzeń ostatnich godzin, Iza poprawiała na tylnym siedzeniu swoje ni to chodaki, ni opatrunki.

– To znaczy, że nic jej nie jest? – Dopierała wstrzymał się z pytaniem do postawienia przez Kiernackiego ostatniej kropki.

– Masz na myśli…?

– Nic – ubiegła Kiernackiego Iza. – Kazała cię pozdrowić.

– Pożegnać – przypomniał sobie Kiernacki. – To było wczoraj.

– Wczoraj pożegnać, dziś pozdrowić. Rozmawiałam z nią, kiedy robiłeś nosze dla Niżyckiego.

– Chcieliście go nieść? – zapytał lekko roztargnionym tonem Dopierała. – Pani porucznik sama ledwo…

1 ... 36 37 38 39 40 41 42 43 44 ... 55
На этой странице вы можете бесплатно читать книгу Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz бесплатно.
Похожие на Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz книги

Оставить комментарий