Шрифт:
Интервал:
Закладка:
– Droga – skinął głową. – Myślałem, że jest dużo dalej. Wrócimy tamtędy. Takie skróty to ja olewam.
– Widocznie piękna Basia nie spacerowała z Darkiem po okolicy.
Ruszyli dalej. Dopiero kilkadziesiąt metrów niżej Kiernacki przetrawił to, co usłyszał.
– To miała być sugestia, że oni…? Naprawdę podejrzewasz, że był jakiś trójkąt?
– Nie zdziwiłabym się. Bezludzie, a w środku dwóch facetów i śliczna babka. Jest taki mechanizm, wiele razy opisywany. Nie zauważasz kobiety, dopóki ktoś inny po nią nie sięgnie.
– Mogę coś powiedzieć?
– Masz jedną gwiazdkę więcej. Zawsze możesz.
– Dzięki. Ona wcale nie jest piękna.
– Gdyby ją porządnie ubrać, ciut podmalować, uczesać… Nic dziwnego, że Dopierała z miejsca zaczął się ślinić.
– Dopierała? – zapytał zdziwiony.
– Wiesz co? Może ja poprowadzę. Głupio tak iść za ślepym przewodnikiem. Auu… Cholerne obcasy!
Dom Frączaków znaleźli bez trudu: stał dokładnie na wprost wylotu ścieżki, tak jak mówiła Baśka.
– Czego się chcesz dowiedzieć? – zapytała rzeczowo Iza, zrównując się z Kiernackim.
– A bo co?
– A bo to kobieta, prostaku.
– Aha, rozumiem. Ty mówisz, ja stoję obok? Racja. Dziewczynie łatwiej będzie…
– Ja mówię, ty stoisz obok. Ale chałupy, nie nas. I módl się, żeby w ogóle otworzyła usta. O takich sprawach nawet księdzu… – Znikła w drzwiach budynku. Odczekał parę minut. Nie wyleciała z hukiem, więc zaczął przechadzać się wzdłuż płotu.
Po kwadransie uliczką nadszedł pięćdziesięcioletni tubylec. Zawahał się, lecz ostatecznie przystanął obok Kiernackiego.
– …dobry – rzucił mrukliwie. – Pan do mnie? Bo syna nie ma.
– No… nie. Dzień dobry. Pan Frączak? – Mężczyzna skinął głową, przyglądając mu się nieufnie spod daszka przeraźliwie znoszonej czapki. – Jestem z porucznik Dembosz. Ona – podkreślił z lekka płeć – rozmawia właśnie z pana córką. Bo Ka… Kasia to pana córka?
– Porucznik? Z policji? Znowu chcecie dziewczynę po sądach ciągać?
– W policji już nie ma poruczników. Wojsko Polskie, do usług. I nie chcemy jej nigdzie ciągać. Tylko pogadać.
– Wojsko z moją Kaśką? Niby o czym? Pan to mi na wojskowego…
– Ale ona jest w mundurze – Kiernacki wskazał dom. – Bez obaw, przysłała nas Baśka Drzymalska.
Zbyt późno przypomniał sobie, że nad przyjaźnią obu pań wisi wielki znak zapytania.
Spojrzenie Frączaka zrobiło się jeszcze bardziej nieufne.
– Tak? – zapytał przeciągle. – To dziwne. Bo jej nie ma w domu. Wczoraj pogotowie po Mirka było. A ona za nim pognała do Ustrzyk.
– To było wczoraj – zauważył Kiernacki.
– Dziś też już jej szukali. I nic. Dom stoi pusty.
– Szukali? – Frączak nie podjął tematu; stał przed nim, spoglądając z wyzywającą nieufnością. – Ktoś pytał o Drzymalskich?
– A co to ja, biuro informacyjne?
– Panie Frączak, to ważne. Dzisiaj? To byli cywile?
– A kto ich tam wie. Różni się ostatnio kręcą i o Darka pytają. Ja tam za nim nie jestem, ale za wami też nie. Adres macie, to szukajcie.
Kiernacki zastanawiał się kilka sekund. Potem zrobił pół kroku naprzód. Nie próbował chwytać Frączaka za kołnierz, ale ruch miał swoją wymowę.
– Ci ludzie mogą chcieć skrzywdzić Baśkę – powiedział wolno i dobitnie. – Pana córka już ją skrzywdziła, ale zakładam, że musiała. Pan nie musi. Więc jeśli coś się Baśce stanie, wrócę tu i…
Nie zamierzał kończyć.
– Co pan taki…? – Frączak cofnął się. – Rano zajechali jacyś dwaj, pytali, którędy do Drzymalskich… Takim szarym wozem. Powiedziałem, że nie wiem.
Na koniec skłamał, ale to akurat nie miało znaczenia.
– Policja?
– No… chyba nie. Jeden to bardziej na bandziora wyglądał. Morda cała poobijana, na nosie plastry… Albo jak po wypadku. Nawet sobie pomyślałem, że to może któryś z tych, co to ich Darek minami…
– Do Drzymalskich… – Kiernacki nie tracił czasu, pytał już w marszu, idąc tyłem. – Szybciej drogą czy tą ścieżką?
Frączak gapił się na niego przez chwilę, po czym odruchowo kiwnął głową.
– Nie no… drogą ze dwa razy tyle… Panie, co pan?
Nie słuchał. Niemal sprintem pognał po własnych śladach. Na początku, przez pole, biegło mu się znakomicie. Wpadł na zbocze. Stok zrobił się stromy, lecz na razie nie miało to znaczenia. Próbował zdusić strach najbardziej prawdopodobnym wytłumaczeniem – że to chłopcy Woskowicza.
Może się wygłupi. Wróć: na pewno się wygłupi. Trudno liczyć na dyskrecję Frączaka. Resztek szans na wyjście z twarzą pozbawił się z grubsza w połowie drogi, zdzierając z siebie kolejno kurtkę i sweter, które, ciśnięte w bok, zawisły na krzakach.
Ulżyło tylko trochę. Na szczęście niedługo potem ścieżka zanurkowała ostro. Niosła go teraz grawitacja; sam musiał jedynie uważać, by nie poniosła za daleko.
W końcu wypadł na otwartą przestrzeń.
Honker stał tam, gdzie go pozostawili. Nic się nie zmieniło, jedynie w okienkach barakowozu migotał odblask lampy naftowej.
Pobiegł w jej kierunku, ograniczając się do zatoczenia lekkiego łuku i wybrania trasy z krzakami w tle. Inna sprawa, że nie tyle kalkulował, co pozwalał nieść się dawnym, żołnierskim odruchom. Tak naprawdę wszystko sprowadzało się do jednego: kto pierwszy stanie przed Baśką. On czy tamci.
Wpadł na schodki wiodące do drzwi barakowozu, kiedy zza jednego z narożników wyskoczył mężczyzna z trzymanym oburącz pistoletem.
– Ręce! I ani ruchu, bo rozwalę!
Nawet będąc w szczytowej formie, Kiernacki nie mógłby zrobić czegokolwiek rozsądnego. Znieruchomiał. Stał, dyszał i czekał.
Drzwi uchyliły się, ukazując najpierw lufę pistoletu maszynowego, a następnie mężczyznę w skórzanej kurtce.
– No proszę – powiedział cicho facet z automatem. Kiernacki zdążył odnotować, że to bardzo klasyczny w kształcie i bardzo rzadki w Polsce MAT 49, po czym dostał lufą w twarz i runął na trawę.
– Czekaj no! – ten zza rogu był już nad nim, łapał go za kołnierz, sadzał. – Potem go rozwalisz. Sam przyszedł, bez dziewczyny.
Kolorowe plamy latały Kiernackiemu przed oczyma, z policzka kapała krew. Bolało, ale tylko ostrym, niegroźnym bólem rozdartej skóry. Kość i zęby nie ucierpiały. Straciłby oko, gdyby nie unik, ale wielkich powodów do dumy nie miał: napastnik nie bardzo nadawał się do walki wręcz. Jego zabandażowana prawa dłoń przypominała rękawicę boksera.
– Gdzie ona jest? – Głos połamańca brzmiał stosownie do stanu jego oblicza, był zniekształcony jak poobklejany plastrami nos. – Wiesz, że idziesz do piachu, nie? Ale może boleć bardzo albo trochę. Więc gadaj. Tylko szybko. Liczę do trzech i żegnasz się z…
– Autobus – rzucił pospiesznie Kiernacki. Nazwiska nie potrafił sobie przypomnieć, ale samego Klucznika pamiętał aż za dobrze. Nim u Wesołowskich pojawiły się radiowozy i karetki, napatrzył się na robotę swego buta. – Honker nawalił, pojechała organizować jakąś pomoc.
Pytanie – odpowiedź. Chyba to błyskawiczne tempo zbiło ich z tropu. Człowiek, który kłamie, potrafi odruchowo przeczyć, ale obmyślenie w miarę logicznej legendy musi potrwać.
– Pojechała pekaesem? – upewnił się ten młodszy, cały, zdrowy i lżej uzbrojony.
– Nie wiem, czy już. – Kiernacki mówił szybko, jak przystało na człowieka walczącego nadgorliwością o przetrwanie. – Ale na przystanek wyszła. Może jeszcze… Nie wiem o której…
– Kurrrwa! – Klucznik zbiegł po schodkach, zawahał się, kopnął go ze złością, ale bez brania porządnego zamachu. – Lecę. Ta suka drugi raz nie wlezie nam pod lufę. Dasz radę?
– Spoko – zapewnił młodszy.
– Tylko przetrzymaj żywych. Jakby zełgał.
Nie kończąc, Klucznik odwrócił się i pobiegł. Poruszał się zaskakująco lekko; Kiernacki ocenił, że dotrze do samochodu, a potem samochodem do Zatwarnicy szybciej niż on tutaj. Wróci, ma się rozumieć, jeszcze szybciej. Czyli koniec.
Poszturchiwany pięścią, wdrapał się do barakowozu. Dopiero teraz nozdrza odnotowały intensywny zapach dezodorantu. Eskortujący go młodzieniec miał ponadto sporo żelu we włosach, kolczyk w uchu i sygnet na palcu. Skórzana jak u Klucznika kurtka była dużo lepszej jakości, dżinsy markowe, a buty jak nic, włoskie. Elegant.
Baśka i szeregowy-kierowca siedzieli po turecku w najdalszym kącie. Nie związano ich.
– Klapnij se. – Elegant wskazał mu przeznaczoną dla więźniów stronę wozu. – Tylko żadnych gadek.
Pchnął Kiernackiego. Znów lewą ręką: prawą, ściskającą tetetkę przez cały czas trzymał z tyłu. Znał się na tym, co robi. Kiernacki usiadł obok gospodyni. Starał się nie zaglądać jej w oczy.
Przez kilka długich minut nic się nie działo. Siedzieli pod ścianą rzędem; pogrążeni we własnej samotności i najczarniejszych myślach. Elegant rozsiadł się między łóżkiem a stołem.
– Podpadłeś Robertowi. – Kiernacki drgnął, słysząc jego niedbały, niemal życzliwy głos. – Stara go z domu wywali z taką facjatą.
– Chcecie nas kropnąć? – Niełatwo było samemu zdobyć się na rzeczowy ton.
– Mnie to zwisa, ale jemu nie. – Elegant wyjął złotą papierośnicę. – Inwalidę prawie z niego zrobiliście. No i podobno wiecie za dużo.
– Nie pomyślałeś, że nie tylko my?
Chłopak zapalił. Wypuścił kilka kółek i dopiero potem zapytał, siląc się na niedbałość:
– O co ci biega, żołnierz?
Kiernacki zerknął w bok. Profil kobiety był jak wyciosany z marmuru: blady, twardy i nieporuszony. Aha, no i piękny. Miała rację Iza.
– Ten kretyn wyszedł z aresztu – powiedział, posyłając Elegantowi spokojne spojrzenie. – I co zrobił na początek? Dopadł ludzi, którzy go tam posłali. Jak ci się zdaje, od kogo zacznie się sprawdzanie, gdy nam się coś przytrafi?
Coś drgnęło w kąciku arogancko wydętych ust, ale uśmieszek pozostał.
– Straszysz, żołnierz. Ale źle trafiłeś. Od kajtka robię w tym fachu, z tego połowę z Robertem. Różni próbowali nas dopaść i jakoś za krótcy się okazali.
– Pracujecie dla Skarpety?
– A co, robalom nas chcesz zakablować? Nie skacz, dobrze ci radzę. Niegrzeczny będziesz, to ci Robert tak dołoży…
– Posłuchaj – przerwał mu cicho i na pozór łagodnie Kiernacki. – Jesteśmy wojsko, a nie jakaś zasrana policja. WSI, jeśli coś ci to mówi. Wywiad wojskowy. Szukamy Drzymalskiego, nie jakiegoś Skarpety, bo to nie nasza działka. Wiesz, czym się różni wojskowy wywiad od policji? Tym, że wrogów likwidujemy. Rzadko, bo mało kto jest tak głupi, żeby rąbnąć parę oficerów. A wiesz dlaczego? – Tamten wpatrywał się w niego tępo. – Bo nam wystarczy własne przekonanie. Żadne tam sądy. Inaczej się nie da w tym fachu. To tak jak u was. Tylko my mamy większe możliwości. Chociaż w tym przypadku to bez znaczenia. Wiadomo kto – Robert. Nie dopadną jego – tym gorzej. Poszukają przez kumpli. Widzisz, u nas też są kumple. Wkurwią się, jak jakiś szmatławy bandzior pozabija im kolegów. A też potrafią przypierdolić tak, że błagasz, żeby ci szybciej kulkę wpakowali. Myślisz, że co się Robertowi przytrafiło? Zadałem pytanie, on nie odpowiedział. Żeby nie to, że gliny za wcześnie wpadły…
Elegant zastanawiał się. Widać było, że stracił humor.
– Pieprzysz – powiedział wreszcie.
– Myśl, co chcesz. – Kiernacki oparł głowę o kredens, przyjmując możliwie niedbałą pozę. – Ale uprzedzam: z nami jest wojna, a nie policyjne podchody. Jeńców się nie bierze. Kręcisz się przy Robercie, więc i ciebie może coś przykrego spotkać. Przemyśl to.
– Zamknij się.
Kiernacki zamilkł. Wolał nie przesadzać. Mijały kolejne minuty. Nie sprawdził na zegarku, nie wiedział, jak dawno Klucznik znikł w mroku. Na zewnątrz nadal było cicho, ale nie łudził się. To już niedługo.
– Pomyśl. Możemy to rozegrać tak, że…
– Jeszcze raz otworzysz ryja, to ci zrobię lufcik w kolanie.
Mówił do Kiernackiego, ale to szeregowy podciągnął nagle kolana, zanurkował między nie czołem, zwinął się w drżący kłębek. Dłoń Baśki spoczęła na jego ramieniu. Chyba tego nie zauważył.
– Nie szczaj w portki, młody. Ciebie nikt nie będzie…
Elegant nie dokończył. Drzwi odskoczyły, wyrżnęły w stojące za blisko krzesło, odbiły się, wróciły. Chłopak zdążył paść na kolana, szarpnąć głową w tył, a lufą w przód, ku jeńcom. I na odwrót. Pogubił się. Nie wiedział, czy strzelać do zakładników, czy chować się za nimi.
– Rzuć broń!!! – Od kobiecego wrzasku zawibrowały ściany. – Bo zabiję!!!
Trzeba oddać sprawiedliwość Elegantowi: nie rzucił. Ale i na kolejne machnięcie sztywno wyprostowaną ręką się nie zdecydował. Pobladł, wpatrzony w stojącą nad nim dziewczynę, lecz tetetka spoglądała cyklopim okiem gdzieś na Baśkę.
– Zdążę strzelić! – Też krzyczał, choć brakowało mu przekonania Izy. – Zdążę, kurwa!
Kiernacki odbił się łokciem od swej sąsiadki, tak by samemu wstać, a ją przewrócić. Głupio zrobił: strzał na oślep równie dobrze mógł trafić Baśkę leżącą, a Baśka siedząca byłaby lepszą odskocznią. Z drugiej strony – nie przeżyłby takiego skoku. Zabrakło mu impetu i tylko dlatego rozminął się z kulą.
Izie też nie poszło najlepiej. Rzuciła się ku chłopakowi jednocześnie z Kiernackim, ale drogę miała trudniejszą: od przeciwnika oddzielała ją przestrzeń między stołem a łóżkiem, tę zaś przegradzało krzesło. Elegant chyba nie zrozumiał jeszcze, że glauberyt wymierzony między jego oczy jest tylko bryłą złomu. Była uzbrojona, więc to w jej stronę zaczął obracać pistolet.
Miał go już między oczami a Izą, kiedy jej ręce wyprostowały się gwałtownie i wirujący w locie peem pomknął na spotkanie kuli.
Kiernacki nigdy się nie dowiedział, co właściwie zaszło. Jedno było pewne: on sam nie zdążył. Pocisk opuścił lufę, nim jego stopa sięgnęła potylicy chłopaka. Wybił się z ręki wspartej o kredens. Tak było najszybciej, ale też słabiej. No i oczywiście runął na plecy.
Elegant, bardziej zaskoczony niż poszkodowany, też upadł. Huknęło jeszcze raz, jedna z żelaznych nóg łóżka sypnęła iskrami. Zaraz potem bosa, zakrwawiona stopa Izy pomknęła ku jego głowie. Trafiła, tyle że za pośrednictwem krzesła.
Runęli wszyscy troje. Dziewczyna równie źle jak Kiernacki, na plecy. Próbowała poprawić cios. Zyskała może sekundę: o tyle uderzenie siedzeniem krzesła w nos opóźniło przeciwnika. Chłopak szarpnął się, poturbowany, ale i przywrócony do pionu serią kopniaków.
Kiernacki zdzielił go piętą w nerkę. Zbyt późno. Jak na klatkach zwolnionego filmu, ujrzał rozprysk sadzy na bieli poszewki i otwierające się pośrodku oczko otworu. A potem rozległ się krzyk. Pierwszy i ostatni odgłos wydany przez Mirka Drzymalskiego, jaki dane mu było słyszeć. Chorym wstrząsnął krótki dreszcz. Nie było krwi – pozostała po tamtej stronie kołdry. Zmieszana z ziemistą czernią czerwień pochodziła wyłącznie z podbicia kobiecej stopy. Iza zdołała sięgnąć lufy chyba tylko palcami, co wystarczyło, by odtrącić tetetkę na kolejny ułamek sekundy.