Рейтинговые книги
Читем онлайн Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz

Шрифт:

-
+

Интервал:

-
+

Закладка:

Сделать
1 ... 31 32 33 34 35 36 37 38 39 ... 55

Nie mogła dokończyć. Widać było, że chciała. Trochę bardziej zależało jej jednak na kryciu łez.

– Wszystko jasne. – Kiernacki doznał lekkiego wstrząsu, słysząc, jak łagodny zrobił się głos Izy. – Nie ma potrzeby… Omińmy ten fragment, zgoda?

Baśka kiwnęła głową, potem długo wydmuchiwała nos, kryjąc za chustką niemal całą twarz. Kiedy skończyła, wyglądała już prawie na spokojną.

– Przepraszam, normalnie się tak nie mażę… To dlatego, że wszystko na jeden raz. Gwałt. Mirek, Kaśka… Nawet się już nie zmartwiłam, jak po drodze jeszcze mi krew po nogach poszła.

– Straciła pani dziecko? – Kiernacki musiał wytężyć słuch, by zrozumieć pytanie Izy. Nad twarzą panowała. Nad głosem już nie.

– Straciłam męża – Baśka posłała jej dziwne, jakby wyzywające spojrzenie. – To był drugi miesiąc, nie ma o czym gadać. A Mirek… Umierał mi na rękach. Bo on nie żyje – obejrzała się na łóżko. – To już tylko ciało. Nie Mirek. Pani jest katoliczką, prawda? Ja też. Nie wiem, może nie dość uważałam na religii, ale moim zdaniem jego duszy tu nie ma. – Siedziała ze szklanką przytkniętą do ust, czerpiąc z naczynia jedynie ciepło.

– Jednego nie rozumiem – rzucił przez zęby Kiernacki. – Dlaczego Darek nie zaczął od Lewandowskich?

– To nie wszystko – uśmiechnęła się ponuro Baśka. – Prawdziwy cyrk zaczął się potem. Zawieźliśmy Mirka do szpitala. Był cały poobijany kijami, skopany. W moczu krew, żebra w kawałkach, połamane obie ręce, nos, czaszka… Lekarz dyżurny przez chwilę stał i nie mógł się zdecydować, z którego końca zacząć. A on, jak gdyby nigdy nic, nagle odzyskuje przytomność. Był oszołomiony. Zobaczył mnie i zaczął wołać, żebym uciekała, bo młody Lewandowski tu jest. Potem się zorientował, gdzie się znajduje, i już tylko trzymał mnie za rękę, mówił, że wszystko będzie dobrze… Nafaszerowali go prochami, ale to już później. Dwóch lekarzy przy tym było, trzy siostry… Przyjechał ordynator, obejrzał Mirka. I nic. Pytam, czy uratują go tutaj, czy nie trzeba wieźć do jakiegoś porządnego szpitala. Ten dyżurny podejrzewał wylew. A tomograf dyrekcja sprzedała, niby że już nienowoczesny, mało ekonomiczny… Ordynator oburącz się pod tym podpisywał. I nagle problem: bez tomografii nie mieli pewności, a bez pewności bali się wezwać śmigłowiec. Bo przy nieuzasadnionym wezwaniu kasa chorych obciąża szpital. No więc zastanawiali się, zastanawiali i dopiero jak Mirkowi się pogorszyło, odżałowali parę groszy i posłali go karetką. Najbliżej był Przemyśl, szpital wojskowy. Ale to nie ta kasa, więc powieźli go aż do Rzeszowa. Powinna jechać erka, ale ich też się pozbyli czy może mieli w remoncie… W każdym razie transportowali go zwyczajną, i to z pielęgniarką, nie lekarzem, bo wolnego też naturalnie nie znaleźli odpowiednio szybko. To akurat bez znaczenia, bo nie zaczął umierać po drodze. Gorzej, że bez wyników badań ci z Rzeszowa nie chcieli ściągać zespołu operacyjnego. Sobota, lekarze odpoczywają. Nie pod telefonem – za to trzeba ekstra płacić, a kasa wiadomo jak się pali do wydawania pieniędzy na jakieś głupoty. Chorągiewki powywieszać na gmachu, marmurami się obłożyć, to tak, ale żeby na przyspieszenie reakcji o marną godzinę… No i Mirek poleżał sobie jeszcze trochę, bo nie było komu podjąć decyzji o posłaniu taksówki po jakiegoś chirurga.

– Wierzyć się nie chce. – Kiernacki nie mówił szczerze: po prostu chciał dać jej szansę złapania oddechu.

– Jak w czarnej komedii, co? A jeszcze kierowca karetki przyznał mi się potem, że jechał na łatanej oponie i całą drogę modlił, żeby nie strzeliła. Ale do lekarzy nie mam aż takich pretensji. Szlag mnie trafia, kiedy myślę o prawnikach.

– Nie skazali tych gówniarzy? – zgadł.

– Cud, że w ogóle doszło do procesu. Prokurator nie wierzył, że zostałam zgwałcona. Ot tak, po prostu. Ma pani świadków? Nie? To do widzenia. Dobrze, że o poronieniu nic nie mówiłam, bo jeszcze by mnie o nielegalną aborcję oskarżył…

– Zaraz, a ta koleżanka? Zrozumiałem, że ją też…

– Wszyscy Frączakowie, cała rodzina, pracują w jednej przetwórni. Raz udało mi się dopaść Kaśkę i przycisnąć do muru. Powiedziała, że musi kłamać, bo ją szantażują. Poryczała się i uciekła.

– Wycofała zeznania?

– Tak. To znaczy… Wymogłam na sądzie, by ją wezwał, więc przysłała psychologa, a ten wykłada własne zaświadczenie, że panna Frączak doznała szoku, widząc zmasakrowanego Mirka, i w wyniku tego szoku nie pamięta zdarzeń z krytycznego dnia. Drugi ekspert, też wynajęty przez obronę, jeszcze mocniej przegiął pałę. Stwierdził, że jego zdaniem, chirurga z dwudziestoletnim stażem, Mirek doznał obrażeń, spadając z drabiny. Jak to mówił, to na sali nie śmiałam się tylko ja, przewodniczący składu sędziowskiego i on sam. Młody Lewandowski już nie wytrzymał, musiał gębę osłaniać. Inna sprawa, że wtedy jeszcze przynajmniej trafił do sądu. Bo potem ojciec wysłał go na studia do Stanów.

– Nie aresztowali ich?

– Ich? W ogóle nie było mowy o liczbie mnogiej. Jedna z pielęgniarek zgodziła się zeznawać. Z pięciu osób tylko ona… Potwierdziła, że Mirek mówił o Lewandowskim, więc prokurator nie mógł tak całkiem sprawy wyciszyć, ale nikogo więcej nie oskarżył. A młody Lewandowski nie posiedział ani minuty. Trzej kolesie dali mu alibi. Pewnie ci, co razem z nim nas tak obrabiali, bo dwaj mieli na tyle przyzwoitości czy może tak mało odwagi, że się nie zgodzili świadczyć przed sądem. Cała trójka zresztą dziwnym trafem porozjeżdżała się zaraz po świecie. Ale to bez znaczenia, bo prokurator całe oskarżenie oparł tylko na moich słowach. Z Kaśką nie chciał rozmawiać, list do niej posłał. Policji nie wiem, co powiedział, chyba że to rodzinna bijatyka, bo w ogóle żadnych śladów nie zabezpieczyli, zdjęć nawet nikt nie robił. Jeden z tych gnojków był tak bezmyślny, że zużytą prezerwatywę z całą zawartością po prostu wyrzucił za okno. Znalazłam, pognałam na komisariat. Przyjęli, owszem. I nawet nie zgubili. Ale okazało się, że to do niczego, bo nie ma prawnej podstawy, by przebadać kogokolwiek i sprawdzić, po kim ta pamiątka. Pan prokurator zasugerował, że może to mąż, więc mu mówię, że Mirek nie używa, a nawet jakby, to nie rzucałby gumami na lewo i prawo. To mi mówi z takim delikatnym uśmieszkiem: „Cóż, przy pani może nie”… Już na procesie prosiłam sędziego, by mnie skierował na test prawdomówności. Proszę bardzo. Termin – pół roku. Na własny koszt Z tym, że to żaden dowód. A na koniec oskarżony wyjechał na studia. Sąd przychylił się do jego opinii, że dla takich pierdoł nie warto sobie kariery naukowej niszczyć i co pół roku na rozprawę latać, więc oddalił sprawę. Aha, na pożegnanie wlepili mi tysiąc złotych grzywny za obrazę sądu. Dobrze, że akurat Darek wyszedł i miał kto Mirka doglądać, jak odsiadywałam te parę słów prawdy. – Odetchnęła głęboko. – To wszystko. Wyszłam, Darek polował, drewno znosił, czasem parę groszy zarobił… Prawdę mówiąc, zawaliłam sprawę. Powinnam zauważyć, że mu się pod czaszką gotuje. Ale tak się sobą i Mirkiem zamartwiałam, że całkiem… A teraz wszystko przepadło. Nie ma już żadnego Drzymalskiego, dla którego warto się tej ziemi pazurami trzymać. Obiecałam to Mirkowi, ale jakoś nie pomyślałam, że to miało być dla brata. Idiotka jestem.

– Nie jesteś – mruknął Kiernacki. – Niczego byś nie zmieniła.

Siedzieli w milczeniu. Robiło się ciemno, ale i tak nikt nie chciał ryzykować. Kiernacki trochę się zdziwił, kiedy Iza uniosła powoli wzrok, kierując go ku gospodyni.

– Mogę panią o coś spytać? To może być ważne. – Baśka bez namysłu kiwnęła głową. – Niech mnie pani źle nie zrozumie. Czy to możliwe… braciom często się to przytrafia… Czy pani zdaniem on panią… no, nie podkochuje się w pani po cichu?

Rozdział 20

Nie stanowili nawet drugiej linii obławy – ta przebiegała dwadzieścia kilometrów dalej, między Chorzelami a Myszyńcem. Stary polonez i przysłany z Warszawy volkswagen-bus wydawały się w takich okolicznościach grubo przesadzonymi siłami. Na odkrytej przestrzeni wokół mostu było jeszcze w miarę widno, ale w lasach już nie. W powietrzu, czasem nawet tu, sześćdziesiąt kilometrów od Szczytna, krążyły śmigłowce i samoloty; na drogach po tamtej stronie rzeki Orzyc policyjne wozy tworzyły korki, dostarczając niemałej rozrywki cywilnym użytkownikom szos. Nie było cienia szansy, by jakikolwiek samochód zdołał ominąć blokady, a jazda motocyklem po leśnych ścieżkach wymagała albo włączenia widocznego z nieba reflektora, albo żółwiego tempa. Dowodzący sześcioosobowym zespołem aspirant nie popełnił więc wielkiego błędu, pozostawiając ludzi na grzbiecie nasypu. Dolina Orzyca była tu płaska, zabagniona na przestrzeni kilometra, pokryta łąkami. Idealny teren do obrony. Sześciu mężczyzn z czterema karabinami miało prawo czuć się tu pewnie. W dodatku po tamtej stronie był najpierw pas lasu z jedną jedyną drogą, a dalej wieś, kontrolowana przez sąsiedni patrol.

Nieszczęście nadciągnęło pięć minut po komunikacie o eksplozji w Wielbarku. Stacja benzynowa wyleciała w powietrze po ostrzelaniu jej z broni automatycznej. Wszystkie wolne wozy mają niezwłocznie…

Było oczywiste, że to robota Drzymalskiego. Dużo później pirotechnicy znaleźli w pogorzelisku resztki mechanizmu zegarowego małej bomby, przyklejonej do dystrybutora paliwa. Drugi, identyczny, podłączono do sznura miniaturowych petard ukrytych w pobliskich zaroślach. Ustalono, że między domniemanymi strzałami a zapaleniem się dystrybutora upłynęło trochę czasu – najlepszy dowód, że ludzie zdążyli uciec i straty ograniczyły się do materialnych.

Ale to było potem. Aspirant i jego podwładni nie mogli podejrzewać, że sprawca jest całkiem gdzie indziej. Znajdował się za jedynym większym samochodem, który przejechał wieczorem przez most. Kierowca rozwożącej margarynę chłodni w ogóle go nie zauważył za szerokim zadem wozu. Miał na to za mało czasu: maszyna wyskoczyła z lasu tuż przed rzeką. Na nieszczęście dla policjantów, oba samochody i oni sami stali na biegnącej nasypem szosie, z dala widoczni i jednoznacznie się kojarzący. Chłodnia naturalnie zwolniła, dzięki czemu jadącemu za nią motocykliście łatwiej było utrzymać minimalny dystans i przygotować się do strzału.

Nie zaryzykował wjazdu między ustawione w szachownicę wozy. Tuż za mostem wdepnął ostro hamulec, zeskoczył z motoru, pozwalając maszynie zwalić się bokiem na asfalt, i otworzył ogień, ledwie obrys chłodni odsłonił pierwsze ludzkie sylwetki.

Trzej policjanci siedzący w wozach zginęli pierwsi, każdy od pojedynczego wystrzału beryla. Czwarty, wychodzący zza volkswagena, zdążył odskoczyć, wypłoszony rozpryskującym się szkłem, i do niego Drzymalski strzelił już serią. Kule gładko przebiły karoserię, przemknęły przez róg kabiny, przedziurawiły drzwi i – lekko tylko schodząc z pierwotnego toru – ugodziły mężczyznę w okolicach bioder. Ostatnia, podrzutem lufy posłana najwyżej, miała już za małą energię, by po przebiciu kevlarowej kamizelki poważnie uszkodzić ciało, lecz z czterech pozostałych dwie trafiły w cel i wdarły się wystarczająco głęboko. Policjant stoczył się z nasypu, padł twarzą w sięgającą do kostek wodę przydrożnego rowu i utonął, nim walka dobiegła końca.

Dwaj ocaleni znaleźli schronienie za samochodami. Leżący motocykl pozbawił Drzymalskiego możliwości posłania szybkiej serii z poziomu asfaltu, a kiedy przeskoczył na drugą stronę i zaczął padać, człowiek zza busa zbiegł na łąkę. Ten drugi wywalił pół magazynka przez szyby poloneza, a potem – ani trochę nie otrzeźwiony hukiem własnych strzałów – wziął przykład z kolegi i skoczył w dół. Głupio. Wybrał niewłaściwą stronę nasypu i Drzymalski z przyklęku wpakował mu trzy pociski w tułów.

Przez następne dwie minuty nic się nie działo. Jedynie chłodnia wpadła w rodzaj czkawki, hamując i przyspieszając na przemian. W końcu samochód się zatrzymał. Kierowca wyjrzał z szoferki i na pierwszy ruch dłoni Drzymalskiego wyskoczył, zbiegając na łąkę. Stał tam do końca, z wymownie podniesionymi rękoma, całą swoją sylwetką demonstrując posuniętą do maksimum neutralność.

Grobla była za niska – to przesądziło o losie ostatniego z policjantów. Nawet kładąc się na zbiorniku i trzymając lewego pobocza, Drzymalski nie był w stanie odjechać, nie ukazując się tamtemu. Nie mówiąc już o tym, że i w samochodach, i pewnie przy pasie policjanta znajdowały się nadajniki.

Drzymalski przesunął się możliwie bezgłośnie w stronę mostu, przyjął optymalną postawę i jednym zdecydowanym ruchem, z kolbą przy ramieniu, wyskoczył powyżej dzielącej ich linii. Tamtemu zabrakło elementarnej żołnierskiej wiedzy: nadal tkwił na wysokości volkswagena. No i spóźnił się. Ugodzony trzema pociskami zdążył jeszcze posłać w niebo kilka swoich. Potem znieruchomiał.

Drzymalski sprawdził motor, przewiesił beryla przez plecy, strzałami z pistoletu unieszkodliwił nadajniki w obu wozach i podjechał do chłodni.

– Niech pan sprawdzi, czy któryś żyje! – zawołał. – Ale policji niech pan nie wzywa przez pół godziny! Tylko karetka! Mam pana słowo?

Kierowca, niezdolny do formułowania jakichkolwiek słów, pokiwał skwapliwie głową. Motocyklista pozdrowił go żartobliwym salutem w amerykańskim stylu i pomknął ku odległym światłom wioski.

* * *

Nie rozumiem, po co tam idziemy – poskarżyła się Iza. Wskazana przez Drzymalską ścieżka bardziej przypominała tor przeszkód, przynajmniej o tej porze. Porastający góry las pochłaniały resztki dziennego światła, a pod nogami, które ledwie widzieli, było wszystko: i placki porostów, śliskie jak lód, i kałuże, które okazywały się małymi studniami. – Cholerne wertepy… Trzeba było go poszukać i jechać samochodem.

– Młoda jesteś, krótko służysz – rzucił przez ramię Kiernacki. – Nic nie trwa dłużej niż szukanie szwejka, którego akurat potrzebujesz. A idę, bo chcę pogadać z Frączakówną.

– Nie wierzysz w opowieść o gwałcie? – Wyczuł ironię w jej głosie. – No proszę. A myślałam, że jesteś sercem po stronie pięknej Barbary.

– Słucham? – zdziwił się.

– Nie słuchaj, tylko idź. Nie mam ochoty tu nocować.

Szlak wzniósł się, potem gwałtownie opadł. W dole zamajaczyły pierwsze światełka wsi, ale uwagę Kiernackiego zwróciło coś innego. Znacznie bliżej, po lewej, gdzie powinna znajdować się droga, dopatrzył się jasnoszarej plamy samochodowego lakieru.

– Droga – skinął głową. – Myślałem, że jest dużo dalej. Wrócimy tamtędy. Takie skróty to ja olewam.

– Widocznie piękna Basia nie spacerowała z Darkiem po okolicy.

Ruszyli dalej. Dopiero kilkadziesiąt metrów niżej Kiernacki przetrawił to, co usłyszał.

– To miała być sugestia, że oni…? Naprawdę podejrzewasz, że był jakiś trójkąt?

1 ... 31 32 33 34 35 36 37 38 39 ... 55
На этой странице вы можете бесплатно читать книгу Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz бесплатно.
Похожие на Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz книги

Оставить комментарий