Шрифт:
Интервал:
Закладка:
– Wcześniej nie próbował zahaczyć się w mieście? – zapytała Iza. – Młody, zdrowy facet; bez zobowiązań… Znalazłby coś.
– Próbował. Tyle że z obcych języków zna rosyjski, a teraz trochę serbochorwacki. Komputera nigdy palcem nie dotknął, w szkole o syrenach się uczył, nie mercedesach z elektronicznym zapłonem… No i papiery miał tylko z wojska. A jeszcze facet z meldunkiem w Bieszczadach. Co dowód pokazał, to mu proponowali połowę tego, co warszawiakowi. Wiadomo: bidul z pegeeru, za miskę zupy do roboty pójdzie. Popracował w paru firmach, przekonał się, że co zarobi, to na kwaterę i przeżycie wyda, więc cisnął to w diabły i wrócił. Jedyne sensowne pieniądze płacili mu, kiedy stał na bramce w jakimś nocnym klubie, ale na to okazał się za uczciwy. Któregoś dnia szef zebrał cały personel i powiedział, że jak przyjdzie policja, mają potwierdzić alibi jakiemuś bandziorowi. Bramkarze musieli ochraniać gości handlujących prochami; kiedy alfons dziwkę lał, to podtrzymać, żeby nie upadła… Takie tam niby drobiazgi. Ale jego szlag trafiał od patrzenia. W ogóle źle znosi i miasto, i chyba ludzi. Możecie się śmiać, ale za porządny jest, by żyć w społeczeństwie. W tym nowym przynajmniej. Nie wiem, skąd mu się to wzięło. Niby razem się z Mirkiem wychowali… Pewnie to dlatego, że nic mu w życiu nie wyszło. Był najlepszym strzelcem w Wojsku Polskim, dwa razy z rzędu wygrał krajowe zawody. A wyrzucili go z etykietką mało przydatnego. Jego, macie pojęcie? Faceta, który bierze kij, przywiązuje do niego finkę i po trzech godzinach wraca z lasu z dzikiem, przewieszonym przez ramę roweru.
– Kłusował? – zainteresowała się Iza.
– Nie – powiedziała powoli Baśka. – Polował.
– Poluje się z dubeltówką w kole łowieckim.
– W kole łowieckim morduje się zwierzęta dla przyjemności. On chodził do lasu, bo byliśmy głodni. I nigdy nie zastawiał wnyków. Ci, co zastawiają, też nieraz robią to z głodu, ale on niszczył każdą pułapkę, jaką znalazł. A jest w tym dobry. Zna te lasy lepiej od niedźwiedzi. Kiedyś paru wnykarzy próbowało mu wtłuc, ale w końcu się nie odważyli. Jak ktoś pracuje w lesie, lepiej, by nie miał Darka za wroga.
– Taki z niego Rambo?
– To kwestia cierpliwości – uprzedził Baśkę Kiernacki. – Dobry snajper musi być przede wszystkim nieludzko cierpliwy. On to potrafi. – Powrócił spojrzeniem do gospodyni. – Nie wiesz, dlaczego musiał odejść z wojska?
– To milczek, ciężko coś wydobyć. Wiem tyle, że rozpuścił żołnierzy w czasie przepustki, zamiast zaprowadzić na mszę. Chyba kapelan maczał w tym palce. W każdym razie, jak go wywalili, Darek przestał chodzić do kościoła. Chociaż za bardzo religijny to chyba nigdy nie był. Te dolary, które przywiózł… Pamiętam: Mirek zażartował, że powinien dać na mszę, a on powiedział wtedy, że ksiądz by się winem udławił, bo każda dwudziestka to jeden katolik mniej.
Kiernacki zrozumiał. Iza najwyraźniej nie. Baśka wyczytała to chyba z jej miny.
– Domyśliłam się, jak przysłał życzenia świąteczne na jugosłowiańskiej kartce. Nigdy nie mówił, co tam robił. Nie wiem nawet, czy to Bośnia, czy może Kraina… Raz tylko mi powiedział, że do cywila nigdy, ani razu… – Popatrzyła jakby prosząco na Kiernackiego. – To… możliwe?
Zastanawiał się parę sekund, potem nieznacznie wzruszył ramionami.
– Można się starać. Jak ktoś jest bardzo dobry, to może nawet mu się uda. Ale gwarancji nie ma nawet w przypadku arcymistrza. Nie na takiej wojnie jak bośniacka.
– Walczył w Bośni? – Iza sprawiała wrażenie lekko wstrząśniętej. – Tak po prostu? Wstał, ubrał się i pojechał zabijać ludzi?
– Nie zapominaj, że to żołnierz. – Głos Kiernackiego ochłódł, stał się niemal zimny. – Ty też możesz w każdej chwili dostać kałacha, sto naboi i trafić do okopu. Za to ci płacą.
– Pieprzenie. Jestem żołnierzem, jeżeli będę walczyć, to w imieniu narodu, a nie dla…
– Forsy? – dokończył. – A jak ci się zdaje, w imię czego walczą narody? Darek przynajmniej wybrał sobie stronę, która, jego zdaniem, miała trochę więcej racji.
– Dajcie spokój – wtrąciła się gospodyni. – Woda się zagotowała. Kto pije? Jest herbata, mięta i słodzik. – Oboje posłali jej dość mroczne spojrzenia. Uśmiechnęła się nieoczekiwanie. – Osobiście polecam miętę. Darmowa, własny zbiór.
Nie doczekawszy się konkretnych zamówień, wsypała do szklanek jakiegoś podejrzanego suszu, zalała wrzątkiem zdjętym z piecyka kozy, postawiła na stole słodzik.
– Nie zarobił na tej wojnie. I dumny też nie był. U nas wiele się nie zmieniło, dalej biedowaliśmy, więc kupił do spółki z kolegą furgonetkę i zaczął jeździć na Ukrainę po towar. Nawet nieźle im szło. Na początku. Bo potem pojawili się chłopcy Wesołowskiego i zażądali doli za ochronę. Wesołowski to taki…
– Wiemy – przerwał jej łagodnie Kiernacki. – I co? Postawił się?
– Jak na niego, to nawet nie. Zwodził tamtych, zaczął jeździć dookoła, przez Przemyśl, bo tu u nas Wesołowski ma podobno wszystkich celników w kieszeni. Spółka się rozpadła, bo przy takich trasach ledwie wychodzili na zero. Darek zaczął chodzić na dziko, przez zieloną. Raz nawet… – uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – To było po tym, jak nas eksmitowali. Poszłam z nim; nie wiem, co mi odbiło. No i przekonałam się, jaki to ciężki kawałek chleba. Nie dziwię się, że to rzucił. Azjaci zaczęli tędy chodzić, strażnice dostały kupę nocnych lornetek, większe limity paliwa, motory… Coraz większe ryzyko, więc Darek wrócił do mrówkowania. Nosił to, co legalne, i nawet w dozwolonych ilościach. Zarobek marny, za to stały. Tyle że tamci zapamiętali go sobie. Któregoś dnia celnik wygarnia Darka z kolejki, bierze do biura razem z jakimiś facetami, też niby wracającymi z tamtej strony. Trzech, same młode byczki, ale Darek zorientował się dopiero, jak mu ten celnik z szuflady do plecaka jakieś ofoliowane zielsko wepchnął. Nawet się nie krył, po prostu wsadził i mówi: „No proszę, narkotyki przemyca”.
– Tak po prostu? – w głosie Izy był wprawdzie odruchowy sprzeciw, ale niedowierzania już zabrakło.
– A czemu nie? Trzech postronnych świadków, a żaden oficjalnie pieniędzy od Wesołowskiego ani Lewandowskiego nie brał. A choćby i brał, to ani policja, ani prokurator nie raczyli sprawdzić, chociaż prosiliśmy. No i celnik, z definicji uczciwy. Darka szlag trafił. Złapał tamtego za krawat, zaczęła się szarpanina… Pogotowie go zabrało z przejścia, taki był skopany, ale celnikowi szczęka poszła i nos, a ci trzej też marnie wyglądali po wszystkim. Dzięki Bogu nie spodziewali się, żaden noża nie wziął… Ale ze szpitala trafił prosto do aresztu, a potem raz dwa go osądzili i skazali.
– Za całokształt? – domyślił się Kiernacki.
– Przemyt, narkotyki, napaść na funkcjonariusza. Nie był karany, ale prokurator zaczął od ośmiu lat. Goli byliśmy, więc Darek dostał obrońcę z urzędu. Potem się okazało, że sędzia co drugi weekend spędza u Wesołowskich. Wyznaczył do sprawy jakiegoś alkoholika, który notorycznie nie zjawiał się na rozprawach. Ale i tak pan sędzia dał pokaz stronniczości. Na folii nie ma odcisków Darka, a celnika są? Ciach – usuwa worek z postępowania. Ale oskarżenia o handel – już nie. Co ci trzej niby świadkowie robili na przejściu bez jednego bagażu? Turyści, panie oskarżony. Bez bagażu, bo na krótko. I tak dalej. Parodia, nie proces. Darek sam się musiał bronić. Wynik był taki, jak należało oczekiwać. Teść wziął jakąś zbójecką pożyczkę, zastawił dom i znalazł najlepszego w Rzeszowie adwokata. Wnieśliśmy o unieważnienie procesu z powodu niewłaściwej obrony. Mecenas był dobrej myśli, a teść tak mu wierzył, że nie patrzył, co podpisuje. Były senator, za komuny politycznych bronił, mało co nie internowany… I w Rzeszowie prawie wszystkie procesy wygrywał. Dla Darka też wywalczył w drugiej instancji trzy lata, więc niby dobrze mu poszło. Tyle że potem przysłał rachunek. Niby wszystko się zgadzało: uprzedzał teścia, że bierze setkę za godzinę, a jak potrzebuje pomocy z zewnątrz, to nawet więcej. Ale teść był zwyczajnym, porządnym człowiekiem. Do głowy mu nie przyszło, że można tak zdzierać z ludzi. Myślał, że to dotyczy samych rozpraw, godzin spędzonych w sądzie. A ten skurwiel… przepraszam panią porucznik, działacz podziemia czy nie, dla mnie to już zawsze będzie zwykły gnojek… no więc policzył sobie wszystko. Jak mu się w nocy Darek przyśnił, też osiem godzin dopisywał. Teść uznał, że się sekretarce zera pomyliły. Dwieście pięćdziesiąt godzin pracy, macie pojęcie? I nagle rachunek: dwadzieścia dziewięć tysięcy. Oczywiście nie zapłaciliśmy – niby z czego. No to pan mecenas, nie bawiąc się w ponaglenia, po prostu złożył wniosek u kolegów sędziów i raz dwa wpadł tu komornik. Bank, kiedy się dowiedział, też dołożył swoje. Mecenasa chyba oni spłacili, w zamian za wycofanie roszczeń, a ziemia i dom poszły pod młotek. Lewandowski już wcześniej przyjeżdżał do teścia z propozycją kupna, więc niby nic dziwnego, że stanął do licytacji. Tyle że on jeden. Podobno zapłacił jakieś śmieszne pieniądze. Bank był do tyłu, ale formalnie wszystko się zgadza: jest upadłość, licytacja się odbyła, dyrektor filii kryty. Nikt nie udowodni, że wziął łapówkę od Lewandowskiego.
– I co dalej? – zapytał Kiernacki, sącząc napar.
– Poszło z górki. Teść nie przeżył eksmisji. Zawał. Mirek się zawziął, przenieśliśmy się do tej budy i żyliśmy z mojej pensji.
– Zaraz, czegoś nie rozumiem… Czyja to ziemia? – stuknął obcasem w podłogę. – Mówiłaś, że Lewandowski zlikwidował szkołę. Skoro więc miał już to, co chciał…
– Nie miał. I dalej nie ma. Teść się rozwiódł dawno temu, a tę część działki zabrała mu żona. Jest zapisana na synów, nie obciążały jej długi. Nie wiem, co Lewandowski planuje tu budować: nartostradę czy może kemping, ale cokolwiek to będzie, najwyraźniej wymaga i tego kawałka doliny. Dlatego tak nas dusił.
– A Mirek nie chciał ustąpić.
– Może by się jakoś przełamał. Ze względu na mnie. Męczył się, wstydził, że żonie takie życie zafundował… ale problem w tym, że Lewandowski też tak myślał. Liczył, że pęknę, przycisnę męża i zmuszę go, by sprzedał te resztki. Widzicie, jak to wygląda – rozejrzała się po obłażącym z farby, zagrzybionym wnętrzu. – Normalna kobieta rzuciłaby to, darmo oddała. Więc zaproponował pięćset złotych i czekał. Pięćset, dobrze słyszeliście. W knajpie większe rachunki płaci. Chyba mu trochę plany popsuliśmy, więc na koniec próbował nas jeszcze upokorzyć. No to powiedziałam Mirkowi, że nie, że i po moim trupie. Zdechnę, a nie ruszę się stąd. Też Drzymalska jestem, bądź co bądź.
– To nie było mądre – powiedziała cicho Iza.
– Nie było. Ale naprawdę głupio zachowałam się poprzedniej zimy. Mrozy były jak cholera, a ja znów z brzuchem chodziłam. Mirek jakąś fuchę złapał, prawie do domu nie zaglądał… Raz wrócił w sobotę i znalazł mnie w łóżku prawie zamarzniętą. Nie mieliśmy opału, a uzbieranie w lesie suchych gałęzi to niezła harówka. Nie forsowałam się, myślałam, że jakoś donoszę… Te ściany są jak w namiocie, więc Mirek wpadł na pomysł, że mnie przeniesie na poddasze. Drogę przysypało, nikt tu nie zaglądał…
– Poddasze waszego dawnego domu? – upewnił się Kiernacki.
– Czy dawnego, to jeszcze nie takie pewne. Zaskarżyliśmy wysokość honorarium, i komornika, bo zajął dom ze wszystkim, co w środku, i bank, bo formalności nie dopełnił… Zebrało się tyle, że sprawa stanęła w sądzie i teoretycznie nadal możemy odzyskać przynajmniej dom. To o tyle ważne, że wtedy, półtora roku temu, sąd zabezpieczył sporne mienie do czasu rozstrzygnięcia. No i woda sodowa uderzyła nam do głowy. Przeprowadziłam się na poddasze. Można tam wejść z zewnątrz, starczy drabina. Są meble, ocieplenie, piec… Bajka w porównaniu z tym tutaj. Mogłam zostać sama od niedzieli do piątku i nie zamarznąć. Kaśka Frączak, znajoma z Zatwarnicy, wpadała czasem, pomogła, zakupy przyniosła… – Baśka przerwała na chwilę, spochmurniała. – A tego dnia akurat ja do niej poszłam. Była sobota rano, Mirek miał lada chwila wrócić. Chciałam się wykąpać, kupić świeży chleb… Jak szłyśmy w tamtą stronę, to nas taki terenowy samochód mijał, ale przedtem starszy Lewandowski swoim zajeżdżał, więc mi się nie skojarzyło, durnej babie… Zasiedziałam się u Frączaków. Kaśka postanowiła mnie odprowadzić. Przejmowała się tą moją ciążą, wiedziała, że dwóch poprzednich nie donosiłam… Nie wiem, może i dobrze, że poszłyśmy wtedy we dwie. Zawsze to obca osoba, nie wypada takiej łba roztrzaskać. Gdybym była sama, to kto wie…?
– Ten samochód to był młody Lewandowski? – bardzo cicho zapytał Kiernacki.
– On i jeszcze trzech innych. Musieli się dowiedzieć, że się na górę wprowadziłam. Czy Mirka się spodziewali zastać, trudno powiedzieć. W każdym razie wrócił, kiedy mnie nie było. Może się przestraszył, że coś mi… nie wiem. Kto zaczął, też nie wiem. Ale on to nie Darek. Zawsze był ugodowy, rozsądniejszy. Nie wierzę, by sam, na czterech… – zamilkła na chwilę. – Jak odjechali, znalazłam go w barakowozie. Łatwo było trafić, wlekli go za nogi, głową po śniegu. No, ale to dopiero potem. Bo najpierw zobaczyli, że idziemy, pozakładali kominiarki, poczekali na górze i…
Nie mogła dokończyć. Widać było, że chciała. Trochę bardziej zależało jej jednak na kryciu łez.
– Wszystko jasne. – Kiernacki doznał lekkiego wstrząsu, słysząc, jak łagodny zrobił się głos Izy. – Nie ma potrzeby… Omińmy ten fragment, zgoda?
Baśka kiwnęła głową, potem długo wydmuchiwała nos, kryjąc za chustką niemal całą twarz. Kiedy skończyła, wyglądała już prawie na spokojną.
– Przepraszam, normalnie się tak nie mażę… To dlatego, że wszystko na jeden raz. Gwałt. Mirek, Kaśka… Nawet się już nie zmartwiłam, jak po drodze jeszcze mi krew po nogach poszła.
– Straciła pani dziecko? – Kiernacki musiał wytężyć słuch, by zrozumieć pytanie Izy. Nad twarzą panowała. Nad głosem już nie.
– Straciłam męża – Baśka posłała jej dziwne, jakby wyzywające spojrzenie. – To był drugi miesiąc, nie ma o czym gadać. A Mirek… Umierał mi na rękach. Bo on nie żyje – obejrzała się na łóżko. – To już tylko ciało. Nie Mirek. Pani jest katoliczką, prawda? Ja też. Nie wiem, może nie dość uważałam na religii, ale moim zdaniem jego duszy tu nie ma. – Siedziała ze szklanką przytkniętą do ust, czerpiąc z naczynia jedynie ciepło.
– Jednego nie rozumiem – rzucił przez zęby Kiernacki. – Dlaczego Darek nie zaczął od Lewandowskich?
– To nie wszystko – uśmiechnęła się ponuro Baśka. – Prawdziwy cyrk zaczął się potem. Zawieźliśmy Mirka do szpitala. Był cały poobijany kijami, skopany. W moczu krew, żebra w kawałkach, połamane obie ręce, nos, czaszka… Lekarz dyżurny przez chwilę stał i nie mógł się zdecydować, z którego końca zacząć. A on, jak gdyby nigdy nic, nagle odzyskuje przytomność. Był oszołomiony. Zobaczył mnie i zaczął wołać, żebym uciekała, bo młody Lewandowski tu jest. Potem się zorientował, gdzie się znajduje, i już tylko trzymał mnie za rękę, mówił, że wszystko będzie dobrze… Nafaszerowali go prochami, ale to już później. Dwóch lekarzy przy tym było, trzy siostry… Przyjechał ordynator, obejrzał Mirka. I nic. Pytam, czy uratują go tutaj, czy nie trzeba wieźć do jakiegoś porządnego szpitala. Ten dyżurny podejrzewał wylew. A tomograf dyrekcja sprzedała, niby że już nienowoczesny, mało ekonomiczny… Ordynator oburącz się pod tym podpisywał. I nagle problem: bez tomografii nie mieli pewności, a bez pewności bali się wezwać śmigłowiec. Bo przy nieuzasadnionym wezwaniu kasa chorych obciąża szpital. No więc zastanawiali się, zastanawiali i dopiero jak Mirkowi się pogorszyło, odżałowali parę groszy i posłali go karetką. Najbliżej był Przemyśl, szpital wojskowy. Ale to nie ta kasa, więc powieźli go aż do Rzeszowa. Powinna jechać erka, ale ich też się pozbyli czy może mieli w remoncie… W każdym razie transportowali go zwyczajną, i to z pielęgniarką, nie lekarzem, bo wolnego też naturalnie nie znaleźli odpowiednio szybko. To akurat bez znaczenia, bo nie zaczął umierać po drodze. Gorzej, że bez wyników badań ci z Rzeszowa nie chcieli ściągać zespołu operacyjnego. Sobota, lekarze odpoczywają. Nie pod telefonem – za to trzeba ekstra płacić, a kasa wiadomo jak się pali do wydawania pieniędzy na jakieś głupoty. Chorągiewki powywieszać na gmachu, marmurami się obłożyć, to tak, ale żeby na przyspieszenie reakcji o marną godzinę… No i Mirek poleżał sobie jeszcze trochę, bo nie było komu podjąć decyzji o posłaniu taksówki po jakiegoś chirurga.