Шрифт:
Интервал:
Закладка:
– Oby. Gorzej, jeśli właśnie miały nie wybuchać. Niech pan pomyśli: ludzie nie zbliżą się do czegoś takiego. Jak się rozejdzie wieść, że byle gówno na jezdni może być małą miną… Pół kraju stanie.
Zagroda pokiwał w zadumie głową.
– Może tak byłoby lepiej – mruknął. – Kto wie…?
– Lepiej?
– To wojna, panie majorze. I chyba nadszedł czas, by politycy przyjęli to do wiadomości.
* * *
– Chyba znalazła. – Nadchodzący niespiesznie Dopierała wskazał łyżką do opon oddaloną o kilkadziesiąt metrów Izę. Od paru minut krążyła po okolicy, próbując wyszukać odpowiednie miejsce – jej telefon to łapał sygnał, to gubił.
Szczupła sylwetka najpierw zastygła, jakby zaskoczona, a potem zaczęła mimowolnie gestykulować wolnym ramieniem. Nie było pokrzykiwania do mikrofonu, co sugerowało, że po paru rykoszetach od okolicznych wzniesień docierająca do aparatu fala ma się nieźle.
– To co? – kapral uniósł łyżkę. – Prujem sejfa, szefie?
Mimo żartobliwej formy nie uśmiechał się. Zanim go posłano po narzędzia, też zajrzał przez szybkę w drzwiach.
– Nie wiem, naprawdę – westchnął Kiernacki. – Mam nadzieję, że ktoś to za nas załatwi.
Wymówił w złą godzinę. Dziewczyna gniewnym strzepnięciem wyłączyła telefon i ruszyła w ich stronę krokiem zdradzającym gwałtowne emocje.
– Nie mają odpowiedniej karetki! – rzuciła pełnym gniewu głosem, nim pokonała pół drogi do barakowozu. – A zwykła, bez napędu na cztery koła, ich zdaniem nie dojedzie! Palanty!
– Nie przyjadą? – upewnił się Kiernacki.
– Też masz problemy z polszczyzną? – Uniósł szybko dłonie w obronno-kapitulacyjnym geście. – Na co się gapisz, Dopierała? Miałeś rozwalić kłódkę.
Dopierała ruszył odruchowo ku schodkom, ale utknął już na pierwszym stopniu.
– Na upartego to będzie włamanie. Jest dom, kłódka… – powiedział lekko zatroskanym tonem.
– Tę budę nazywasz domem?
– Nie żyjemy w PRL-u – zauważył Kiernacki. – Żaden urzędas nie ma prawa narzucać wolnemu obywatelowi, jak ma wyglądać dom.
Pociemniała na twarzy. Kiernacki zasznurował usta, a kapral czym prędzej pokonał schody i zaczął manipulować przy skoblu.
Potrzebował paru sekund: drewno było słabe, przeżarte wilgocią. Schował łyżkę za pas i cofnął się, dając do zrozumienia, że uważa swój udział za zakończony. Dziewczyna zawahała się, ponieważ jednak nikt inny nie kwapił się z dawaniem dobrego przykładu, ominęła go i wkroczyła do barakowozu.
Pierwsze, co odczuł idący za nią Kiernacki, to chłód. Zaskakująco intensywny w wystawionym na działanie słońca drewniano-metalowym pudle. Inna sprawa, że dzień był raczej pogodny niż ciepły, a tu panowała wilgoć, jak w porządnym, średniowiecznym lochu.
Biorąc to pod uwagę, wóz właściwie nie śmierdział. Czuć było lekką woń stęchlizny i brakowało świeżego powietrza – nic poza tym. Podłoga, choć nadgniła i łuszcząca się, była czysta, podobnie jak szyby. Mały stół przykrywał arkusz porządnie wytartej ceraty, woda w miednicy wyglądała na przyniesioną niedawno ze strumienia, naczynia w kuchennym kącie lśniły.
Wszystko to nie miało jednak znaczenia. Wnętrze, którego umeblowanie składało się z beczki-pieca, koślawego stołu, szafki kuchennego pochodzenia i paru krzeseł, wypełnione było w zbyt małym stopniu i pierwsze spojrzenie nieuchronnie zatrzymywało się na dużym, małżeńskim łóżku.
Okryte kołdrą, leżało w nim coś, co nie należało ani do świata żywych, ani do krainy zmarłych – nieodparcie kojarzyło się z obrazem drutu kolczastego, pasiaków i zwałów nagich, wychudzonych ciał, spychanych buldożerem do zbiorowej mogiły. Mężczyzna, a może chłopak, był już tylko szkieletem obciągniętym papierowo bladą skórą, gotową lada moment rozedrzeć się pod naporem wyostrzonych chorobą kości. Grdyka stercząca z cienkiej niczym u gęsi szyi sprawiała wrażenie obcego ciała, przemocą wepchniętego w gardło – podobnie jak gałki oczne, osłonięte sinymi powiekami, nienaturalnie wielkie w nieckach oczodołów. Najkoszmarniejsze wrażenie robiła jednak skroń mężczyzny.
Rekrucka fryzura nie kryła niczego. Nawet dyletant bez trudu dopatrzyłby się wyraźnej deformacji chroniących mózg kości. Zmiażdżoną na sporym obszarze czaszkę naprawiono, a ubytek skóry zrekompensowano, naszywając wielką łatę wyciętą chyba z potylicy, ale niezależnie od jakości wykonanej przez chirurgów pracy, efekt był upiorny. W głowie pozostało wyraźne zagłębienie, a porastające przeszczep włosy układały się w zupełnie inną niż pozostałe stronę i sięgały o wiele za daleko w dół, tworząc odrażający, kwadratowy bokobród.
Kiernacki pomyślał, że nigdy nie widział równie brzydkiego człowieka. Nieszczęśnikowi poza kawałkiem głowy brakowało także większości zębów. Czerń w szczelinie lekko rozchylonych ust, policzki zapadnięte daleko w głąb jamy ustnej…
– Mój Boże… – Iza z niedowierzaniem kręciła głową. – On przecież umiera. Te gnojki z pogotowia nie mają prawa…
Kiernacki spojrzał wzdłuż plastikowej rurki, której jeden koniec ginął w nosie leżącego.
– Obawiam się, że mają.
– Nie masz oczu?!
– Sęk w tym, że właśnie mam – powiedział cicho. Schylił się, ostrożnie wyciągnął zza łóżka swobodny koniec rurki. – To nie tlen, tylko sonda. Tędy go karmią.
– No i? – rzuciła wyzywająco, wyjmując telefon.
– To znaczy, że służba zdrowia Najjaśniejszej Rzeczypospolitej zrobiła dla tego biedaka, co mogła i teraz nie ma zamiaru kiwnąć palcem. Może gdyby zaczął się dusić, ktoś by przyjechał. Ale teraz nie ma powodu, by wzywać karetkę. To warzywo. Nikt nie będzie jeździł do takiego po bezdrożach. Z tej prostej przyczyny, że warzywa nie mają zwyczaju płacić. A bez forsy, jak wiadomo, nie ma leczenia.
– Wiesz co? Odwal się od Rzeczypospolitej.
Niemal wybiegła z wozu. Potem od razu zwolniła i choć powlokła się do miejsca, skąd udało jej się zadzwonić, widać było, że było w tym więcej gniewu niż nadziei.
* * *
– Trochę późno się o tym dowiaduję – rzucił cierpko premier. Nie wyglądał dobrze i Ziętarski pogratulował sobie podjętej na własną rękę interwencji. Spławił dziennikarzy szybciej, niż zakładał program konferencji. Szef rządu promieniował co prawda spokojnym, umiarkowanym optymizmem, ale dla znających go było jasne, że utrzymuje się w roli głównie dzięki aktorskim talentom.
– Pewnie dlatego, że Woskowicz tam był.
– W tym pociągu?
Ziętarski usiadł, nie pytając o pozwolenie i nie czekając, aż zrobi to premier. Byli po imieniu, znali się od lat
– Właściwie dowodził akcją. Oczywiście teraz, kiedy zginął Bogu ducha winny cywil, nie przyzna się do tego. Myślę, że wolał odłożyć nowinę na lepsze czasy. To znaczy: na gorsze. – Bauer posłał mu pytające spojrzenie. – Wyczuł pismo nosem. Wiedział, że kiedy trupy zaczną się liczyć w dziesiątkach i ludzi ogarnie obsesja Drzymalskiego, nikt nie będzie sobie zawracał głowy jakimś zastrzelonym przez pomyłkę pasażerem. No i chyba się doczekał.
– Jest aż tak źle? – premier odkręcił butelkę i napełnił sokiem stojącą obok szklankę.
– Raporty nadal spływają, ale już teraz wiemy, że cała północna Polska jest sparaliżowana. Kiedy radio podało, że na wszystkich ważniejszych drogach wylatują w powietrze co cięższe wozy, kierowcy zaczęli się po prostu zatrzymywać. Parę ciężarówek w ogóle porzucono. Najgorsi są kierowcy osobówek – stają i już. Jeden ostrożny potrafi zablokować całą szosę. Policja skarży się, że sporo gówniarzy celowo bawi się z nią tak w ciuciubabkę. Nie mogą ich karać, bo przecież trudno zmuszać kogoś do jazdy po drodze, która może być zaminowana. W dodatku ciężko dostać się do miejsc, gdzie zaczynają się korki. No i na koniec, chociaż tego w raportach nie wyczytasz wprost, policja boi się interweniować. Ta masakra pod Ostródą dała im do myślenia.
Bauer sączył pomarańczowy napój, zastanawiając się nad tym, co usłyszał.
– Wszystkie województwa z Pomorzem w nazwie, Podlasie i Podkarpackie, tak? – Ziętarski skinął głową. – A co z resztą kraju?
– W Wielkopolsce też stoi na parkingach mnóstwo tirów, zwłaszcza zagranicznych. Cudzoziemcy nie orientują się w naszych województwach, więc na wszelki wypadek się zatrzymują. Z MSZ-u telefonowali, że wpłynęły pierwsze skargi i wnioski o odszkodowania. Ta zabawa drogo nas będzie kosztowała.
– Miliony – zgodził się premier. – Większość na szczęście nie obciąży bezpośrednio budżetu. Stojący tir to strata właściciela. Ale gospodarka jako taka już dostała po kieszeni na wiele milionów. Nie licząc mostów.
– Aż tyle?
– Aż? – Bauer uśmiechnął się ponuro. – Jeden z tankowców był ubezpieczony u nas, w PZU. Na osiemdziesiąt milionów dolarów. Zatoka Gdańska stała się ekologiczną pustynią, jej oczyszczanie to następne miliony. Trzeba będzie płacić odszkodowanie państwom nadbałtyckim, a przynajmniej Rosji, bo do nich wyciek dotrze na pewno. Jeśli Unia skorzysta z pretekstu i uzna nasze ryby za skażone, połowę rybaków trzeba będzie wziąć na zasiłki. Port niby się nie palii, ale postoi bezczynnie ze dwa tygodnie. Paliwa zdrożały, więc na akcyzie zarobimy więcej, ale za to Rosjanie podniosą ceny. Już przebąkują, ale czekają na następny wybuch rurociągu. Zachód nie otrzymuje gazu i nas o to skarży. Próbuję załatwić z kanclerzem i premierem Francji, by odłączali od kurka mieszkania, nie fabryki, ale nawet jeśli pójdą nam na rękę, parę pozwów mamy jak w banku. I tak dalej, i tak dalej. Większości tych spraw nie wzięto jeszcze pod uwagę, ale w którymś momencie liczby wypłyną i opozycja zdrowo nam nimi przyłoży. – Odstawił pustą szklankę. – Szlag mnie trafia, jak pomyślę, że to wszystko przez jednego człowieka.
– Nikt nie mógł przewidzieć – powiedział z naciskiem Ziętarski. – Nie da się przewidzieć posunięć szaleńca.
Bauer jeszcze przez chwilę patrzył w szklankę. Potem, nagle, zajrzał rozmówcy prosto w oczy.
– Słuchaj, kiedy właściwie dotarło do nas to jego idiotyczne ultimatum? – Ziętarski przełknął ślinę. – Dziennikarze w końcu o to zapytają.
– Przecież wiesz – Ziętarski mówił troszeczkę zbyt wolno. – Zadzwonił do mnie w piątek, tydzień temu. Potem była sobota i Iłża, a wczoraj dostaliśmy list, ten zapowiedziany w środę w Trójce. Cała Polska słyszała, że go dostaniemy.
– Nie o to pytam. Cała Polska słyszała też, że w styczniu premier dostał inny list. Ten wczorajszy mówi, co mamy zrobić, by zakończyć wojnę. Tamten, jeśli dobrze zrozumiałem, miał informować, pod jakimi warunkami Drzymalski jej w ogóle nie rozpocznie. Przyznasz, że jest różnica. Problem w tym, że nie dostałem takiego listu. Zapamiętałbym.
– Pewnie – burknął Ziętarski. – Tylko co z tego? Nie wmawiaj mi, że podjęlibyśmy negocjacje z tym czubkiem.
– Nikt by z nim nie rozmawiał – zgodził się premier. – Ale opozycja nigdy w życiu tego nie przyzna. Będą na okrągło powtarzać, że rząd popełnił błąd, czego efektem są milionowe straty i śmierć stu czterdziestu osób.
– Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi.
– Platforma zbiera podpisy, chcą powołać nadzwyczajną komisję do zbadania sprawy Drzymalskiego. Założę się, że zaczną od tego styczniowego listu. Ja wiem, że nie miał znaczenia, ty wiesz i każdy z panów opozycjonistów także, ale to polityka, tu nie ma miejsca na logiczne myślenie. Będą się czepiać, wykorzystując najbardziej idiotyczne preteksty. Już teraz poseł Wiecheć grzmi, że na Poniatowskim mogło zginąć dużo mniej ludzi, gdyby eseldowski prezydent stolicy nie zignorował jego ostrzeżeń i dokonał remontu.
– A ostrzegał? – zdziwił się Ziętarski. – Kiedy?
– Jesienią. Co z ciebie za warszawiak? Nie pamiętasz? Jakaś nieszczęśliwie zakochana piętnastoletnia kretynka rzuciła się do Wisły, a opozycyjni radni podnieśli szum, że to niby z powodu za niskich balustrad. Wiecheć faktycznie gardłował wtedy dużo w lokalnych stacjach, ale jak się to ma do bomb wybuchających na moście, to tylko jego katolicki umysł jest w stanie pojąć. – Bauer zaczął masować kark, krzywiąc się boleśnie. – Wiesz, czasem mam tego dość.
Ziętarski uśmiechnął się blado.
– Podaj się do dymisji.
– Aha. I jeszcze złóż mandat poselski. A wtedy poseł Wiecheć pogna do prokuratury i oskarży o współudział w stukrotnym zabójstwie. Ostatecznie to ja nie dałem pieniędzy na mosty. Nie, stary. Pociągniemy dalej ten śmieszny wózek. Bo jak dopuścimy do dyszla Wiechciów, to się naród na śmierć ze śmiechu zapłacze.
* * *
– Budzik. – Szef pirotechników wskazał zdjęcie zdeformowanej bryłki, wkomponowane w wyświetlony na ekranie szkic. – Dalej rura stalowa w roli lufy. Denka stosuje albo betonowe, albo z blachy, przyspawane. Przybitka z czegoś…
– Krótko, panie majorze – przerwał mu Woskowicz. – To nie fabryczna robota?
– Żartuje pan… Takiej prowizory w życiu nie widziałem. Pijany kowal zrobiłby ładniejszą minę.
– A zapalnik? Jak go pan ocenia?
– Zapalniki – poprawił pirotechnik. – Nie wszędzie znajdujemy zegary. Sam nie wiem dlaczego, bo ten obwód – zatoczył kursorem myszy po monitorze – jest tani jak barszcz i wystarczająco skuteczny. Może facet lubi eksperymenty. Przed chwilą chłopcy znaleźli resztki instalacji uruchamianej na ciężarek. Nie uwierzy pan: papierowy knot zamiast zegara czy fiolki z kwasem. Wisiało toto, wisiało, a jak papier dobrze zwilgotniał, ciężarek go zerwał i uaktywnił zapalnik naciskowy.
– Sprytne – przyznał chłodno Woskowicz. – Tylko po co takie skomplikowane? Nie wystarczy ten naciskowy?
– Pewnie. Ale jeśli się chce być całkiem gdzie indziej, kiedy to cholerstwo zadziała, trzeba jakoś odwlec aktywację miny. No i efekt psychologiczny… Niech pan pomyśli: przejeżdża tysiąc wozów, wydaje się, że droga jest okej, a tu nagle trach! Nie znasz dnia ni godziny. Nawiasem mówiąc, ten Drzymalski też nie zna. Taki knot może wytrzymać i godzinę, a może tydzień. Kwestia pogody.
– Nieobliczalna mina? – upewnił się Woskowicz. – Czyli to gadanie o zagrożeniu wyłącznie dla ciężarówek można włożyć między bajki?
– No nie… Aktywator jest do dupy, ale same zapalniki jak dotąd działają idealnie. Żaden lżejszy pojazd…
– Prowizorka – powiedział Woskowicz z naciskiem. – Przy tym pozostańmy. Chcę przeczytać w raporcie, że to gówno zabija wszystkich jak leci, rozumiemy się? Ciężarówka, babcia na rowerze, dzieci idące do szkoły – każdy może w każdej chwili wylecieć w powietrze. Tyle i tylko tyle powinno trafić do mediów.
– Ale… – major zawahał się, uznał jednak, że musi dokończyć. – Nie możemy wypisywać takich rzeczy i rozsyłać do grup w terenie. Jak się rozejdzie fama, że to coś w rodzaju min przeciwpiechotnych, to w ogóle… Będą się pieścić z każdą starą puszką, kawałkiem sznurka… Przez miesiąc nie sprawdzimy wszystkich…