Рейтинговые книги
Читем онлайн Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz

Шрифт:

-
+

Интервал:

-
+

Закладка:

Сделать
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 55

Andrzej, przytłoczony ciężarem gatunkowym argumentów, milczał jakiś czas.

– Ten gość pozabijał ludzi – bąknął w końcu. – Nas też mógł…

– Bo widzieliśmy jego kask? Gówno. Tablice, nawet gdyby kto zdążył spisać, też fałszywe. Myślisz, baranie, że kto to był? Zazdrosny mąż? – Andrzej miał dość rozsądku, by nie odpowiadać. – Przejedź takiego, to jego kumple dorobią ci betonowe skarpety i wrzucą w gnojówkę. Albo po prostu prokurator pośle cię na parę lat do pudła. A wiesz za co? – Wzruszenie ramion. – Za to, że zachciało ci się pomścić jednego złodzieja, którego kropnął inny złodziej.

– Skąd pan wie, co to byli za…?

– Myślisz, że w tym kraju uczciwi ludzie rozbijają się nowymi mercedesami? Tak myślisz? – Andrzej nie odpowiedział. – To naprawdę durny jesteś.

– Niektórzy legalnie zarobili – wymruczał chłopak, raczej z młodzieńczej przekory niż przekonania.

– Ja nie o legalności, tylko o uczciwości. Legalnie to Hitler swoich Żydów gazował. A zresztą co ci będę… Przez tyle lat nie zmądrzałeś, to już pewnie nie zmądrzejesz.

– Ale na policję chyba pojedziemy?

– Kiedy? – zapytał Kowalczuk spokojniejszym tonem. Zwolnił, więc nie musieli przekrzykiwać silnika.

– To znaczy… – Andrzej wyraźnie nie zrozumiał, o co mu chodzi.

– Kiedy chcesz jechać na tę swoją policję? Teraz? Jutro?

– Takie coś powinno się zgłaszać od razu – powiedział ostrożnie. – To znaczy… jak najszybciej. W pierwszym komisariacie.

– To co, nocujemy w Iłży? – Nie było odpowiedzi. – A może w Radomiu zrobimy sobie przerwę? Jeszcze nie spędzałem weekendu w Radomiu. Do kina byśmy poszli, może muzeum…

– Znaczy się… Myśli pan, że to aż tyle by trwało?

– To nie kradzież marchewki. Od takich rzeczy są specjalne ekipy, a nie byle dyżurni. Jak nas pierwszy raz w południe przesłuchają, będzie cud. A potem spisywanie, wizja lokalna, panowie policjanci zgłodnieją, pójdą jeść, zrobi się późno i powiedzą nam, że dokończy się jutro. Albo lepiej w poniedziałek, bo kto by sobie niedzielę zarywał z powodu paru bandziorów.

– Ale my mamy towar na pace. Nie będą nas przetrzymywać.

– Towar? Profile! To stal, baranie, nie kurczaki. Nikt nie będzie chciał słuchać, jak zaczniesz skamleć, że musisz jechać, bo szef się wścieknie. Wisi im, że jak dziś nie będziemy w Toruniu, to jutro możemy się meldować po kuroniówkę. Pomyśl na drugi raz.

Andrzej, nie patrząc w jego stronę, kiwnął nieznacznie głową. Nie odezwał się aż do samego Torunia.

Rozdział 3

Wahadłowe drzwi znajdowały się tuż za prawym narożnikiem pola, więc wyszła prosto na składającego się do serwu Dybika. Uderzenie, jak to u niego, było równie potężne, co niecelne. Tym razem Kiernackiemu zaoszczędzone zostało osłanianie się dziennikiem, za to piłka, przemknąwszy między linkami siatki, trafiła na kompletnie zaskoczonego lewoskrzydłowego strony przeciwnej, który odruchowo trzasnął ją z dołu i posłał w sufit.

– No i co narobiłeś, palancie? – sąsiad żartobliwie pchnął nadgorliwego obrońcę. – Puścić było.

– Mówi się „trzeba było” – poprawił go podnoszący się z ławki Kiernacki. – Że nie wspomnę o palancie.

– Pan psor lepiej nie wspomina – rzucił któryś z graczy. – To tylko tak wyglądało, ale on ręką, słowo…

Gapili się na drzwi wszyscy, więc nie trzeba było nikomu tłumaczyć trochę nieskładnego, za to błyskawicznie zaimprowizowanego dowcipu. Kiernacki pogroził żartownisiowi kułakiem.

Śmiejąc się, męska część III A zaczęła przelewać się przez wahadłowe drzwi. Kobieta stała konsekwentnie tuż za progiem, więc trzeba ją było obchodzić. Kiernacki, zbierając z ławki gwizdek, notes i dziennik klasowy, czuł się dziwnie. Nieznajoma była w mundurze. Nie policyjnym – w zielonym, wojsk lądowych.

– Pan Kiernacki? Jak mniemam…

Pozbierał wszystko. Na szczęście była jeszcze siatka.

– Pani do mnie? Może pani poczekać? Muszę posprzątać.

Zdążył wykonać trzy obroty korbą. Patrzyła na niego przez chwilę, po czym przedefilowała spokojnie wzdłuż linii bocznej i stanęła po drugiej stronie siatki.

Beret – ciemnogranatowy, wojsk zmechanizowanych – zdjęła już wcześniej. Włosy miała ni to szare, ni brązowe. Typowo polska, nijaka barwa, będąca efektem stopniowego ciemnienia jasnych, dziecięcych czupryn.

Musiała mieć co najmniej dwadzieścia pięć lat, może nawet bliżej trzydziestki. Nosiła też po trzy gwiazdki na naramiennikach bluzy-olimpijki. No i dziwny, nieokreślony uśmiech czy może raczej zalążek uśmiechu w kącikach ust.

– Dembosz – powiedziała żołnierskim tonem, śmiało wyciągając rękę. – Pisze się przez „e” i „m”.

Patrzyła na niego… no, nie umiał tego nazwać. Wrogo? Z góry? Z dystansem? Żadne z tych określeń nie pasowało. Jedno wydawało się pewne – że nie obojętnie.

– To widać – skinął głową.

– Słucham? – uniosła brwi.

– Dębosz przez „ę” – wyjaśnił Kiernacki – poczuwałby się do większej solidarności z naszym parkietem. A pani go sflekowała.

Przesadził. Jej buty miały co prawda odpowiedni kolor i zbliżony do regulaminowego krój, ale obcas był niższy i szerszy, na pewno nie podbity stalą.

Zaskoczyła go, zginając nagle nogę, unosząc stopę za pośladek i tam, bez oglądania się, z zachowaniem idealnego pionu, uwalniając jednym pociągnięciem od buta.

– Lepiej? – zapytała odrobinę wyzywająco, niedbale kołysząc zdjętymi pantoflami przy udzie.

– Ładnie to pani zrobiła.

– Chodzi o zdjęcie butów? – roześmiała się. – Zapomniał pan wstawić „że”, prawda? Ładnie, że je zdjęłam?

– Przepraszam, skrzywienie zawodowe. Chodziło mi o trzymanie równowagi. – Coś drgnęło w jej twarzy. – Przed meczem przegoniłem chłopców przez równoważnię. W porównaniu z panią kiwali się jak pijane kaczory.

– Mamy lepsze zawieszenie – powiedziała, nie odwracając wzroku. – Wie pan: niżej umieszczony środek ciężkości.

– Tak? – uśmiechnął się lekko. – Myślałem, że to kwestia szkolenia.

– Armia – odpowiedziała z identycznym uśmiechem – nie zmieniła się aż tak od pańskich czasów. Póki co, tego elementu musztra nie obejmuje.

– Od moich czasów? – powtórzył powoli. Nie spieszyła się z wyjaśnieniami. Zamiast tego, rozejrzała się po sali.

– To tu pan pracuje – pokiwała głową. – Mała trochę.

– Przyszła pani pogadać o architekturze?

– Nie, ale zaczynanie od pogody jest zbyt angielskie. Polak z Polakiem zawsze najpierw pogada o robocie.

Kiernacki zastanowił się, po czym, trochę wbrew sobie, skinął ku wypełnionej sprzętem niszy za filarami.

– Zimno tu. Jeśli mamy rozmawiać dłużej, to tam są materace. Będzie cieplej w nogi.

– Mam stanąć na materacu? – upewniła się, raczej rozbawiona niż niemile zaskoczona dziwną propozycją.

– Chyba że woli pani usiąść.

– Albo się położyć – dokończyła, dostosowując się do Kiernackiego poziomem ironii w głosie. – Dzięki.

Przycupnęła na siodełku atlasu.

– Właściwie – zaczęła w trakcie doprowadzania spódniczki do porządku – właściwie to miałam pana tylko stąd wyciągnąć. Na spacer albo do kawiarni. Ale coś mi mówi, że nie da się tak łatwo.

– Mam tylko godzinę wolnego. Po obiedzie muszę być na treningu koszykarzy.

– Macie dobrą drużynę? – zapytała uprzejmie.

– Marną – uśmiechnął się.

– To mógłby ich pan raz dla mnie poświęcić. Albo chodźmy razem na ten obiad. Płacę za siebie, bez obaw.

– Nie bardzo się da. Jem w domu.

– To żona poczęstuje mnie herbatą, a pan będzie jadł i słuchał.

– Też się nie da. – Musiał włożyć nieco wysiłku w podtrzymanie uśmiechu. – Chyba że umie pani biec równo z rowerem. I samodzielnie parzyć herbatę.

– Propaguje pan zdrowy tryb życia? Rowerem do pracy? Brawo. A może wuefiści mają to teraz w umowie o pracę?

– W umowie mamy trochę za mało zer, żeby przyjeżdżać samochodem. Chociaż nie da się ukryć, że rower ma swoje plusy.

– No – potwierdziła. – Można go przykładowo rzucić na bagażnik. Mam wóz, podwiozę was. Pana i rower.

– O co właściwie chodzi? – westchnął.

– To trochę złożona sprawa. Na dłuższą rozmowę. – Przechyliła głowę na bok, co w zupełności wystarczyło do wyrażenia niemej prośby.

– Moje kontakty z wojskiem – dźwignął się niespiesznie – nabrały ostatnio jednostronnego charakteru. Nie jest pani zatroskaną mamą, jest pani w mundurze, stara się być miła… Jak niby mam to rozumieć?

– Można jaśniej?

– Nowy prokurator, nowa taktyka, tak? Trzeba przyznać, że oryginalna. Miło się z panią rozmawia, pani porucznik. Ale pozwoli pani, że obiad zjem sam. A teraz panią pożegnam.

Pokiwała głową, podniosła się i nie próbując wkładać butów, wyszła na korytarz.

Zaczęło padać, gdy przejeżdżał pod torami kolejowymi. Na wysokości cmentarza było jeszcze znośnie, ale koszary mijał już w gęstych strugach deszczu. Kiedy sprowadzał rower do piwnicy, w butach wyraźnie chlupało.

Paskudny wieczór. Obiadu ostatecznie nie zjadł, na treningu go sfaulowali, a na koniec ten zimny prysznic. Powlókł się po schodach w górę, pokonał półtorej kondygnacji i stanął jak wryty.

Osiem stopni wyżej, na okrytej gazetą wycieraczce przed drzwiami mieszkania numer 3, siedziała porucznik Dembosz. Z książką na kolanach i puszką piwa przy boku.

Przez chwilę przyglądali się sobie, po czym dziewczyna umieściła między kartkami zakładkę z opakowania po batonie i wstała, krzywiąc się lekko.

– Uuuch, tylek mi zdrętwiał… Z panem to się umawiać…

– Nie przypominam sobie, byśmy się umawiali – powiedział powoli.

– Niech będzie, że nie – zgodziła się. – Ale to chyba niczego nie zmienia, co? Nie jest pan jednym z tych facetów, którym się trzeba tydzień wcześniej wpisać do terminarza?

– Nie mamy o czym rozmawiać – zaczął z innej beczki. – Jeśli tak pani zależy, proszę przysłać wezwanie.

– Przyślę, co tylko pan zechce. Ale teraz… mogłabym wejść?

– Niech mnie pani nie rozśmiesza – rzucił ponuro. – Niby dlaczego miałbym wpuszczać prokuratora do domu?

– Prokuratora dla wyrobienia sobie chodów – uśmiechnęła się, mało przejęta odmową. – A mnie dlatego, że jest pan dżentelmenem. Nie odmawia się kobiecie w potrzebie.

– Nie jestem dżentelmenem.

– Oficer ma obowiązek być.

– Oficerem też nie jestem.

– Nieprawda – stwierdziła spokojnie i przekornie zarazem. – Na razie tak. Rezerwy co prawda – ale jednak.

– Niech pani wraca do biura i wypisze sobie nakaz. Wtedy może pani wejdzie – wskazał drzwi.

– Nakaz czego? – wzruszyła ramionami. – Udostępnienia klozetu? Nawet gdybym była z prokuratury, zadrżałaby mi ręka.

Przyglądał jej się kilka długich sekund.

– Kim pani właściwie jest? – zapytał cicho. – Myślałem…

Poczekała chwilę, lecz nie zamierzał kończyć.

– Koleżanką po fachu. – Też zniżyła głos. Pewnie to od tego zmiękł, złagodniał. – Albo po prostu dziewczyną w potrzebie. Niech pan sobie wybierze.

– Moi koledzy po fachu uczą wrzucania piłki do kosza.

Ruszył przed siebie. Kiedy się zrównali, odstąpiła może ćwierć kroku. Otarli się ramionami i dopiero z tej odległości wyczuł jej zapach. Proszek do prania, odrobina perfum kojarzących się raczej z jakimś owocem niż kwiatami.

– To to piwo? – zapytał, czując, że pakuje się w coś niedobrego. Włożył klucz w zamek. – Daje o sobie znać.

– Daje.

Westchnął i przekręcił klucz.

– Prosto – mruknął. – A z prawej jest łazienka.

Nie należało wspominać o łazience. Zrozumiał to parę minut później, stawiając czajnik na gaz. Mimo pozbycia się butów kapało z niego na potęgę i kubek gorącej herbaty dobrze by mu zrobił. Oczywiście wpakowała się do łazienki wprost z ubikacji. I – co już oczywiste nie było – utknęła w niej.

Mieszkanie miało dwa pokoje i około czterdziestu metrów kwadratowych. Beton, standardowa stolarka, typowy późny PRL. Właściciele postarali się o przyjemny wystrój, ale akustyka wiele się od tego nie poprawiła. Kiernacki słyszał doskonale i trzask blokady drzwi łazienkowych, i odgłosy lejącej się do wanny wody.

To nie był szczęśliwy dzień, więc nie zdziwił się, kiedy gwizdek i szczęk zamka zlały się w jeden dźwięk. Odwrócił się, posyłając ponure spojrzenie ku drzwiom łazienki.

– Przepraszam – powiedziała nie do końca pokornym tonem. – Ale od wczoraj jestem na chodzie. Musiałam się trochę odświeżyć, żeby tu panu nie zasnąć na krześle.

– Są prostsze metody – mruknął. – Można unikać krzeseł.

– Pan powinien – uśmiechnęła się. – Strasznie z pana cieknie. – Dwa kroki i była w kuchni. – Zrobię coś do picia, a pan niech idzie pod prysznic. Bo gotów mi się pan przeziębić, a to by była katastrofa.

– Słucham?! – nie wierzył, że powiedziała coś takiego.

– Katastrofa – powtórzyła. – No, już, już.

Zbiła go z tropu do tego stopnia, że dał się zagnać za drzwi i nawet sam je za sobą zamknął. Stał potem jakiś czas obok pralki, na której ktoś położył największy z ręczników dokładnie nasączony wodą. Miska znad wanny trafiła w kąt, z prysznica kapało. Mówiąc wprost: pani porucznik zaszalała, poszła na całość. Jej dobre maniery sprowadziły się do rezygnacji z umycia głowy. No i chyba nie użyła jego maszynki do golenia.

Uśmiechnął się, kiedy o tym pomyślał. A potem wyszedł do przedpokoju i obrzucił uważnym spojrzeniem zaglądającą do kredensu dziewczynę. Rzuciła mu pytające spojrzenie.

– To kawał, tak? Zapłacili ci, żebyś tu przyszła? W ramach urodzinowego prezentu?

Wpatrywała się w niego z uśmiechem rozbawienia rodzącym się w kącikach ust i oczu.

– Panienka z agencji „T”? O to pan pyta? – Milczał. – O to – odpowiedziała sama sobie. – Skoro przez „ty”… No cóż, to miłe. Ale nie. Nie za to mi płacą. Mam być przyjazna wobec mężczyzn, ale bez stosunków na literę „s”.

– Na pewno? – Przyglądał jej się nieufnie.

– Chyba że mi rozszerzyli zakres obowiązków.

Pogapił się na nią jeszcze jakiś czas. Potem westchnął.

– To już nic nie rozumiem… Naprawdę jest pani z wojska?

– Niech pan już idzie. Cały chodnik zaraz zmoknie.

* * *

Znalazł ją w dużym pokoju. Telewizora nie włączyła, ale i tak sprawiała wrażenie zadomowionej. Siedziała w fotelu, skrzyżowane nogi opierając na pufie. Chrupała ciastka, sączyła herbatę i było jej dobrze.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 55
На этой странице вы можете бесплатно читать книгу Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz бесплатно.
Похожие на Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz книги

Оставить комментарий