Рейтинговые книги
Читем онлайн Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz

Шрифт:

-
+

Интервал:

-
+

Закладка:

Сделать
1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 55

Na most kolejowy wtaczała się lokomotywa, ciągnąca niekończący się sznur wagonów towarowych.

Pociąg przejechał pięćdziesiąt metrów, sto, sto pięćdziesiąt… Nic się nie działo. Ale w postawie Kiernackiego, w nerwowym napięciu mięśni było coś, co sprawiło, że nawet nadchodzący Dopierała nie zadał żadnego pytania, tylko stanął obok i tak jak oni patrzył w tamtą stronę.

Nie czekali długo. Lokomotywa była już tylko kilkadziesiąt metrów od zachodniego brzegu, kiedy pod jej kołami błysnęło krótko białą plamką światła.

Huk też nie imponował. Rozpłynął się w hałasie pomp, generatorów i silników samochodowych. Trudno było uwierzyć, że takie nic mogło zaowocować równie spektakularnym efektem.

Jeden po drugim, ze złudną powolnością ginących dinozaurów, kolejne wagony wypadały z torów, kładły się na bok, łamały kratownice i spadały do płynącej dołem rzeki.

Kiernacki odczekał, aż ostatni z tych mniej szczęśliwych znieruchomieje na stercie pogiętego żelastwa, po czym skinął głową w stronę samochodu.

– To by było na tyle. Możemy wracać. Nic tu po nas.

Rozdział 7

Aneta najwyraźniej przejęła się prośbą: po prostu odłączyła aktualnego rozmówcę. Spokojny głos dopadł Zdrzałkowicza zupełnie nagle, jak tam, na parkingu.

– Dobry wieczór, panie Kostku. Trudno się do was dopchać.

Kostek wykonał głęboki wdech. Potem, nie bez wysiłku, starał się posłać w eter swój dobroduszny, życzliwy uśmiech.

– Witamy w Trójce. Słucham.

Zakręcił palcem, upewniając się, czy rozmowa jest nagrywana. Niby wszystkie były, ale wiadomo: rutyna zawodzi właśnie wtedy, gdy staje się potrzebna.

Operator uspokajająco uniósł kciuk.

– Nazywam się Drzymalski – powiedział człowiek z parkingu. I dodał z wyczuwalnym uśmiechem: – Dariusz Drzymalski. – Odczekał chwilę. – Na początek chcę prosić, by mnie nie wyłączać.

– Nie robimy tego naszym słuchaczom – zapewnił Kostek.

– Miałem na myśli policję, służby specjalne i tym podobne. Widzi pan, panie Kostku, wypowiedziałem Polsce wojnę.

– Nie wiem, czy dobrze rozumiem… – Zdrzałkowicz przygotował się psychicznie do trudnej rozmowy. Dlatego się nie roześmiał. – Co konkretnie ma pan na myśli?

– Wojna to wojna. Polega z grubsza na zadawaniu przeciwnikowi możliwie bolesnych strat. Dziś na przykład wysadziłem wam most. Jeśli zapalnik nie zawiedzie, zaraz stracicie drugi. I chyba jakiś pociąg.

Kostek musiał przełknąć ślinę.

– Chce pan powiedzieć, że to pan to wszystko…?

– To i parę innych rzeczy wcześniej. Przykro mi z powodu wybuchu na Poniatowskim. Nie mam pewności – może to wina zapalnika. Ale raczej jakiś analfabeta próbował majstrować przy ładunku. Rozrzuciłem ostrzeżenia i dałem wszystkim dużo czasu na ewakuację. Zapalnik był sprawdzony. Nie prowadzę wojny z cywilami, chcę to mocno podkreślić. Na pewno będą ginąć, bo w nowoczesnej wojnie giną głównie oni, ale mogę obiecać, że spróbuję ograniczać straty. Będę telefonował do pana i mówił, czego nie powinni robić, jeśli nie chcą się narażać.

– Przepraszam… pan to wszystko mówi poważnie? – Zdrzałkowicz sam był śmiertelnie poważny. Choć na zdrowy rozum nie powinien.

– Wiem, że to brzmi dziwnie – przyznał Drzymalski. – Ale niech się pan zastanowi: co jest nie tak, pomijając dysproporcję sił? Nie wierzy mi pan, bo jestem sam, a po drugiej stronie stoi całe spore państwo. Ale nie jestem wariatem. Nie mówię, że wygram. Wielu naszych narodowych bohaterów przegrywało swoje wojny. A z kolei większość z nich podejrzewała, że tak będzie, albo nawet miała pewność. Czy to znaczy, że byli bandą idiotów? Powstanie warszawskie to taki bunt u czubków?

– Przyzna pan, że to, co pan robi, i powstanie to trochę…

– Przyznaję. Ale muszę się streszczać. No więc macie wojnę. Od stycznia, nawiasem mówiąc, bo wtedy posłałem premierowi ultimatum.

– Ultimatum?

– Przedstawiłem rządowi kilka warunków. Gdyby je wówczas spełnił, nie doszłoby do tego. O szczegóły proszę pytać pana Bauera. To znaczy: nie pan osobiście. Za dobrze pan robi to, co robi. Każdy powinien trzymać się tego, co umie najlepiej. Ja na przykład jestem dobrym żołnierzem. Chcę uświadomić obywatelom waszego państwa, że stracą wielu swoich żołnierzy, nim wojna dobiegnie końca. O policjantach nie wspominam, bo to zawodowcy. Ale większość wojska mamy… macie nadal z poboru. Jeśli nie chcecie tracić chłopaków, powinniście wpłynąć na wasz rząd. Taniej wyjdzie, naprawdę.

– Nie chcę pana urazić – Kostek zerknął na nieruchome twarze za szybą – ale rozumie pan, jak trudno w to uwierzyć.

– Pewnie.

– Skąd możemy wiedzieć, że mówi pan prawdę? – zapytał łagodnie. Za szybą musiał rozdzwonić się telefon, bo ktoś po omacku odnalazł słuchawkę, nie odrywając zahipnotyzowanego wzroku od głośnika. Sam był w niewiele lepszym stanie. Miał wrażenie, że śni na jawie. Chyba tylko dlatego nie dręczyła go myśl, że być może robi z siebie głupka na antenie.

– Skoro już pan zapytał… Jutro mam zamiar zadać cios waszemu systemowi energetycznemu. Konkretnie wolałbym… a, niech tam… No dobrze, tym razem powiem. Nie rozkręciliście się jeszcze, i tak niczemu nie zapobiegniecie. Mam w planie zniszczenie odcinka rurociągu jamalskiego. Z góry przepraszam panie domu. Radzę wcześniej ugotować obiad. A spacerowicze niech trzymają się z dala od zagrożonej strefy. I pilnują dzieci. Myślę, że te nieroby z urzędów gminnych zdążą ustalić przez noc, którędy biegnie rura, i podadzą to do wiadomości. Jeśli ktoś spłonie żywcem – pomijając saperów – to będzie wyłącznie ich wina. Urzędników.

Jezu. Ten facet był największym świrem, jaki kiedykolwiek dorwał się do głosu w Polskim Radiu. Kostek po raz pierwszy od debiutu modlił się o awarię. Nie miał pojęcia, jak prowadzić taką rozmowę.

– Tą rurą – zmusił się do słabego uśmiechu – płynie głównie rosyjski gaz dla Unii. Bierze pan pod uwagę, że za jednym zamachem zrazi pan do siebie jednych i drugich?

Zdrętwiał, gdy usłyszał rozbawiony śmiech.

– A wie pan, nie pomyślałem. Wygląda na to, że z wojny polsko-drzymalskiej zrobi się ogólnoeuropejska. Aż strach pomyśleć, w jakie jeszcze szambo wpakują ten biedny kraj panowie politycy.

Za szybą sprzeczano się gwałtownie. To ten telefon. Ktoś zadzwonił i kazał przerwać audycję. Ktoś musiał zadzwonić: w Polsce nie brakuje prokuratorów, którzy podciągnęliby to wszystko pod współudział w akcie terroryzmu. Nic dziwnego, że nerwy puszczały.

– Pewnie nie ma sensu prosić, by pan przestał? – domyślił się.

– Warunki pokojowe wyszczególniłem w liście otwartym do premiera i mediów. Jutro powinien pan go dostać. A teraz najważniejsze. Będę się komunikował ze społeczeństwem za pośrednictwem Trójki. Macie odpowiedni zasięg, no i da się was słuchać, kiedy akurat mówicie. Bo z muzyką to już różnie… No więc będę dzwonił. Na wypadek, gdyby ktoś chciał mnie odciąć od radia, z góry zapowiadam, że potrafię wziąć odwet. Dziś w nocy uprzedziłem BOR, że dom premiera może zrobić bum. Dałem jego rodzinie czas i dopiero potem ostrzelałem, mam nadzieję, że z powodzeniem, pirotechników. Następnym razem mogę nie być taki rycerski. Samych parlamentarzystów macie przeszło pół tysiąca. Każdy gdzieś mieszka, ma rodzinę, samochody, nieruchomości. Proszę dodać drugie tyle VIP-ów z rządu i resztę tej bandy, a potem powiedzieć, kto tego wszystkiego upilnuje. Za każdą próbę zakneblowania mi ust któryś z tych dżentelmenów gorzko zapłacze. Opozycji też to dotyczy. Nawiasem mówiąc, ostrzegam firmy ubezpieczeniowe, by nie podpisywały na gwałt umów z tego typu facetami. Bo stracą. Jeśli dziennikarze doniosą o czymś takim… Jest kilka inwestycji, które łatwo puścić z dymem, a które są ubezpieczone na wielkie pieniądze.

– Pan… nadal mówi serio? – upewnił się Kostek.

– Nadal. A teraz coś dla policji. Nie ukrywam, że będę się poruszał po całym kraju, a wasze blokady mogą utrudnić mi życie. Więc od tej chwili zaczynam likwidować każdego spotkanego przy drodze policjanta. Przykro mi, ale drogówki też to dotyczy. Dlatego apeluję do kierowców o samodyscyplinę. I o słuchanie Trójki. Niektóre szlaki będę wyłączał z ruchu; lepiej, by o tym wiedzieli.

Zdrzałkowicz nosił się z tym pytaniem od jakiegoś czasu. W końcu dojrzał do jego postawienia.

– Można wiedzieć, dlaczego pan to robi?

– Dlaczego? – Drzymalski chyba nie spodziewał się takiego postawienia sprawy. – No… to proste. Walczę o sprawiedliwość. I wolność. Jak wszyscy zawsze.

* * *

Wnętrze było spartańskie: dwa tapczaniki, szafa, stół z parą krzeseł, dwie lampki. Zamiast łazienki mała umywalka z pękniętym lustrem.

– To musi nam wystarczyć. – Głos Izy brzmiał sucho i oficjalnie, lecz właśnie dlatego Kiernacki zastanawiał się, czy nie próbuje w ten sposób ukryć zakłopotania. – Mam nadzieję, że nie liczył pan na Marriotta.

– Uchowaj Boże. Jeśli nie chrapiesz za głośno, mnie pasuje.

Opadł na tapczan i zaczął się huśtać, testując sprężyny.

– Może źle się wyraziłam – przyznała chłodno. – Mówię, że też mam taki pokój. Nie, że mamy ten jeden na spółkę. Aż tak… – urwała, do reszty tracąc humor.

– …źle nie jest? – dopowiedział. – Ale i nie najlepiej. Po tym manifeście Drzymalskiego oczekiwałem czegoś bardziej ekskluzywnego.

– Może na nim się skupmy – zaproponowała, zamykając drzwi. – Nie sądzę, by po tym radiowym wystąpieniu panowie Z. W. Z. spali tej nocy. A to znaczy, że i my nie powinniśmy. – Poklepała kieszeń z komórką. – To tylko kwestia czasu.

Zawahała się, po czym ściągnęła kurtkę i niedbale rzuciła na tapczan. Pod spodem miała szary podkoszulek męsko-damskiego typu. Rozmiar był uniwersalny i bawełna wisiała luźno, nie pozwalając ocenić tego, co skrywa. Jeśli coś odbiegało od przeciętnych proporcji kobiecego ciała, to ramiona. Były w zasadzie szczupłe, ale przez jedną chwilę, gdy dziewczyna naprężyła mięśnie w trakcie uwalniania się od kurtki, Kiernacki odniósł wrażenie, iż jest silniejsza, niż wygląda.

Ciekawe, dlaczego nie nosi obrączki. Nawiasem mówiąc, innej biżuterii też ani śladu, nigdzie. Ani lakieru na dość krótko obciętych paznokciach. Wyglądała dokładnie tak, jak powinien wyglądać żołnierz płci żeńskiej. Włosy miała spięte gumką tak ciasno, że niemal słyszał trzask wyrywanych cebulek. Tylko uszminkowane usta psuły wizerunek damskiego wojownika.

Wrzuciła w nie miętusa i usiadła na krześle, zakładając nogę na nogę wyjątkowo niedbale.

– Jakieś sugestie?

– Pewnie. Powinniśmy dokończyć tego brudzia.

– A w sprawie Drzymalskiego? – zapytała beznamiętnie.

– Jedna, ale mało realna. Proponowałbym rządowi poczekać na jutrzejszą pocztę, dowiedzieć się, czego chce, i dać mu to.

– Bądźmy poważni. Żaden rząd nie może się ugiąć pod presją terrorysty.

– Mówiłem, że to nierealne – wzruszył ramionami. – Wojny kończą się przy stole rokowań, gdy jedna ze stron dostanie zdrowo po dupie. Boję się, że do tej fazy nie dojdziemy. Drzymalski nie ma ładunku jądrowego, a niczym mniejszym raczej rządu nie zastraszy.

– A co z drugą możliwością? To działa w obie strony.

– Pytasz, czy może spasować? Ba! To się właśnie nazywa pytanie za dziesięć punktów. Nie mam pojęcia.

– Niewielki z pana pożytek – mruknęła. – Jak dotąd, nie powiedział pan niczego, czego byśmy sami nie wiedzieli. Ziętarski mógł lepiej wydać te dziesięć tysięcy.

– Brutto – uściślił. – Pewnie, że mógł. Nowe biurko, dywan…

– Musimy im coś dać. – Na chwilę przestała ssać drażetkę, co miało zapewne dodać stanowczości jej sugestii. – Bo po prostu odeślą pana do domu.

– Muszę być zmęczony – ziewnął. – Odniosłem właśnie irracjonalne wrażenie, że to by cię zmartwiło.

Usłyszał chrupnięcie miażdżonego cukierka.

– Jeżeli pan myśli, że się tak cholernie świetnie bawię w pana towarzystwie… – nie próbowała kończyć.

Przez chwilę siedzieli, nie patrząc na siebie. Potem Kiernacki wstał, zajrzał do szafy, zerknął w okno.

– Nawet namiastki barku – powiedział. – Pokoik sierżancki, honorarium jak dla sekretarki z firmy konsultingowej, zaangażowanej do prywatyzacji fabryki wykałaczek. Mam pytanie.

– Niech zgadnę: „Niby dlaczego miałbym się wysilać”, prawda?

– Brawo.

– Założyłam – powiedziała powoli – że zależy panu na życiu Drzymalskiego. Wiem, że byliście sobie bliscy. Jak na wojskowe układy.

– Jak na wojskowe – zgoda. Ale to było z piętnaście lat temu. I nie wysadzał wtedy mostów razem z ludźmi.

– To co pan tu robi? – patrzyła na niego z napięciem.

– Właśnie się zastanawiam. Mówiłaś… – urwał. – Chociaż nie, nawet nie to, że mówiłaś. Bardziej: dałaś do zrozumienia. No więc odebrałem to tak, że inni chcą go załatwić, a ty raczej nie. – Czekał chwilę, lecz nie zareagowała. – To jak to w końcu jest?

– Chcę go powstrzymać – powiedziała spokojnie. – To mój priorytet. Ale wolałabym, by przeżył. Tym się różnię od Woskowicza i Zagrody. Taki fach. – Cień uśmiechu przemknął przez jej usta. – Dla psychologa martwy obiekt to porażka. W Złocieńcu odwiodłam jednego kaprala od strzelenia sobie w łeb, może od zastrzelenia jeszcze kogoś. To mój życiowy sukces. Miło byłoby go powtórzyć.

– Dlatego wzięli akurat ciebie? – Skinęła głową. – Ot tak, za same zasługi? Na tej sprawie można wypłynąć. Dziwne, że nie załapał się żaden krewny i znajomy Królika.

– Kiedy mnie brali, to nie było jeszcze takie spektakularne. I miało pozostać tajne. A do tego oficer nadaje się bez porównania lepiej niż córka szwagra. I w razie porażki można się wytłumaczyć: „Zrobiliśmy co w naszej mocy, zaangażowaliśmy najlepszych, wypróbowanych ludzi”. Nie mówię tego, by się chwalić, ale ten chłopak w Złocieńcu zabarykadował się w wartowni z kupą broni i trzema zakładnikami. Poszłam do niego sama. Mogłam nie wrócić. Psychol to psychol, nigdy nic nie wiadomo.

– Wiesz, co mi się w tobie podoba? – Usiadł po drugiej stronie stołu. – Nie używasz zawodowego żargonu. Szkoda, że mnie aż tak nie lubisz. Fajnie by się nam razem pracowało.

Jej twarz zastygła w doskonale nijaką maskę.

– „Aż tak” to przesada. Niby dlaczego miałabym aż tak nie lubić kogoś, kogo nie znam? To… nieracjonalne.

– Nielubienie mnie jest z samej definicji nieracjonalne – zażartował. – Jestem strasznie fajnym facetem. Każdy ci to powie.

– Drzymalski też?

– To na to liczysz? Że cię uwiarygodnię w jego oczach?

1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 55
На этой странице вы можете бесплатно читать книгу Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz бесплатно.
Похожие на Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz книги

Оставить комментарий