Рейтинговые книги
Читем онлайн Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz

Шрифт:

-
+

Интервал:

-
+

Закладка:

Сделать
1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 55

Zaczął przesuwać się w stronę kuchni. Miała parę dużych, otwierających się okien. Umieszczone na wprost bramy, na pewno przyciągały uwagę, ale zdążył pogodzić się z myślą, że jakkolwiek to rozegra, nie pójdzie mu łatwo.

Był w najgorszym z możliwych miejsc, czyli w drzwiach kuchni, gdy z zewnątrz dobiegł stłumiony odgłos pękającego szkła. I kto wie, czy nie ostrzejszy w brzmieniu kobiecy okrzyk:

– Na mordę, ale już! Jak który palcem ruszy…

Nie dokończyła. Ale nie to go przeraziło – okrzyk przeciął odgłos pojedynczego, karabinowego wystrzału.

Skoczył, odbił się biodrem od stojącej pośrodku kuchenki. Zabolało, ale odnotował to jedynie w pamięci. Dopadł okna, kiedy któryś z mężczyzn znikał między krzakami, a ford ruszał ostro, skręcając w otwartą bramę.

Trzeciego nie było widać, ale to musiał być ten z kluczami, manipulujący przedtem przy zamku. Mógł teraz być w paru różnych miejscach, lecz to nie on strzelał. Kiernacki potrafił odróżnić odgłos wystrzału z broni długiej, a ta z definicji nie mieści się pod kurtką.

Stanął w rozkroku, poderwał trzymany oburącz pistolet i po półsekundowym celowaniu pociągnął delikatnie za spust. Tylko raz.

Pocisk ładnie przeszedł przez szybę okienną i wybił sporą dziurę w tej drugiej, samochodowej. Odrobinę za wysoko, lecz przede wszystkim za bardzo w prawo. Kierowca skręcił gwałtownie.

Poświęcił następne pół sekundy i równie spokojnie strzelił po raz drugi. Tego było kuchennej szybie za wiele: posypała się wielkimi taflami, rozmazując obraz w najmniej stosownej chwili. Skoczył ku drugiemu oknu, raczej z myślą o poprawce niż uniku, ale kiedy ostatni kawał szkła rozprysł się nagle na długo przed zderzeniem z jakąś stałą przeszkodą, przypomniało mu się, że nie on jeden ma broń.

Kierowca musiał oberwać, lecz Kiernacki odżałował trzeci pocisk i wpakował go dla pewności w boczną szybę wpadającego na fontannę wozu. Potem, zgięty wpół, pobiegł ku drzwiom.

Kucał przy zlewie, kiedy przez okna posypały się kule. Dziesiątki.

Było gorzej, niż przewidywał. Ale jeszcze nie beznadziejnie.

Skupili się na kuchni. Po pierwszym odruchu strzelali rzadziej i mądrzej.

Zdążył dobiec do świetlika, nim wystrzelali magazynki i pochowali głowy, by gdzieś pod osłoną przeładować broń.

Klucznika w ogóle nie zauważył, za to ten drugi sam znalazł się na wprost lufy wista. Strzelił niemal bez zastanowienia. Efekt był taki, jak zazwyczaj bywa – szyba poległa, ale oddalony o czterdzieści metrów mężczyzna ocalał.

Na szczęście strzał był gorszy od złego i kula rozminęła się z niedoszłą ofiarą tak dalece, że chyba w ogóle nie odnotowano jej przelotu. Facet z peemem miał jednak pecha, wystrzeliwując ostatnią serię akurat wtedy, kiedy Kiernacki zyskał okazję naprawienia błędu. Strzelił i z radosnym niedowierzaniem dostrzegł efektowny rozprysk czerwieni pośrodku odskakującej w tył głowy.

Odskok. Był daleko, gdy wystrzeliwane powoli pociski zaczęły dziurawić sąsiedztwo drzwi. Karabin – bo to z niego strzelano – odezwał się za późno, by zagłuszyć myśl o przerwanym dziewczęcym krzyku.

Siedział w kącie z pistoletem na kolanach i próbował wmówić sobie, że to nie jego sprawa i nie jego problem. Że musi skupić się na sobie i tych dwóch na zewnątrz. Nie na zabitych i umierających.

Było cicho. Po czterech strzałach karabin zamilkł, peem Klucznika milczał już od dawna. Koniec pierwszej rundy, strony mogły ochłonąć, policzyć straty, zastanowić się nad przyszłością.

Nie miał ochoty robić czegokolwiek. Dom był duży, trudny do szybkiego spalenia. Czy do zablokowania dwiema lufami.

Zrobił, co należało. Wątpił, by tamci próbowali jeszcze raz. Co innego zgwałcić nastolatkę i udusić torbą foliową, wypruć trzewia jej matce czy nawet rozwalić zaskoczonych ochroniarzy, a co innego szturmować budynek, z którego strzelają, i to skutecznie. Prawdopodobnie głowili się teraz gorączkowo nad jednym: sposobem ucieczki. Ford skasował murek okalający fontannę, chyba zawisł na krawędzi basenu. Mógł być nie do ruszenia. No i utknął w miejscu, które łatwo ostrzelać z domu. Stanęli przed perspektywą pieszego odwrotu, a to już oznaczało poważne kłopoty.

Wiedział, co powinien zrobić. Ale nie potrafił. Nie potrafił wczołgać się na górę i sprawdzić, co z nią. Bał się tego, co znajdzie.

Jej automat milczał. Na górze panowała martwa, idealna cisza. Nikt nie przebiegał w panice z pokoju do pokoju, nie wznosił barykad z mebli, nawet nie jęczał.

Rusz się, palancie. A jeśli to tylko rana, jeśli właśnie wylewa się z niej ten decydujący o wszystkim litr krwi?

Ale nie wierzył, by tak im się mogło udać. Im – nie jej. Jemu też. W tym właśnie leżał problem. Jedna wystrzelona z małej odległości, niemal na pewno celna kula udzieliła mu odpowiedzi, której sam sobie udzielić nie potrafił.

Był na podeście półpiętra, gdy obok zagwizdał któryś z pocisków Klucznika. Zabłąkany, ale nie w tym rzecz. Już na górze uświadomił sobie, że kula nie powinna dotrzeć tak wysoko.

Należało zawrócić, szybko znaleźć dobre stanowisko. Nie zrobił tego. Nie obchodziło go, że tamten musi być bardzo blisko, skoro jego broń może posyłać pociski pod tak ostrym kątem, i że ta bliskość jest jednoznaczną zapowiedzią szturmu. Musiał ją zobaczyć.

Znalazł dziewczynę w ostatnim pokoju, tym naprzeciw wypełnionej trupami sypialni. Musiała czekać do ostatniej chwili i gdy się w końcu przełamała, skoczyła do najbliższego okna. Głupio. Tamci byli przygotowani na eksplozję i pewnie właśnie w tym kierunku spoglądali.

– Bóg was zgnoi!!!

Potknął się z wrażenia. Wesołowski. Na śmierć zapomniał o tym biedaku. Gospodarz musiał wziąć go za jednego z oprawców. W jego krzyku było tyle bezsilnej rozpaczy, że Kiernacki przez chwilę wahał się, czy nie zawrócić i nie poświęcić szóstego naboju dla skrócenia tej bezsensownej męki. Ale na dole zazgrzytało rozdeptywane przez Klucznika szkło – nie był już sam w budynku i miał większe zmartwienia. Dotrzymałby obietnicy, gdyby po drugiej stronie korytarza znalazł to, czego oczekiwał. Ale los oszczędził mu tego.

Stał całe sekundy, gapiąc się z niedowierzaniem na klęczącą obok kaloryfera dziewczynę. Jej wsparte o podłogę ręce drżały, barkami kolebało jak pijanym marynarzem, a z czoła i nosa kapała krew – ale było tej krwi tyle, co kot napłakał, a kiedy pod oszołomioną Izą uginały się łokcie i głowa opadała niżej, ukazywała nietkniętą, zieloną plecionkę swetra na karku i plecach.

Stanęła w oknie, dostała z karabinu z odległości najwyżej stu metrów – strzelec musiał przywarować w tym niedokończonym budynku naprzeciwko – i nic nie wylazło z pleców, szyi czy potylicy. Nie rozumiał tego i nie potrafił uwierzyć.

– Iza?! – Stracił następne cenne sekundy, rzucając się na kolana i łapiąc ją pod pachami. – Jezu, myślałem… Nie jesteś ranna?

Oczy miała nieprzytomne, załzawione. Obejmował ją, dotykał, mógł się z bliska przekonać, że nic nie przeszyło swetra, nie wdarło się przemocą w głąb tego delikatnego, tak kruchego ciała. To było jak zimny, ożywczy prysznic; przywracało zdolność myślenia.

– Nic mi… Co się… co się stało?

Odszukał wzrokiem automat. No tak… Glauberyt leżał pod oknem z pękniętą wzdłuż lufą i wybebeszonym łożem. Kula weszła od dołu i nie przebiła się przez wszystkie napotkane po drodze warstwy wysokogatunkowej stali – po prostu cisnęła nią dziewczynie w twarz. Iza spaprała sprawę. Musiała wykrzyczeć swą groźbę, nie mierząc jeszcze w tych na dole. I to ją ocaliło. Za to automat przepadł. Pozostał im tylko wist.

– Schowaj się gdzieś – wymruczał, niemal dotykając ustami jej ucha. – W szafie, pod łóżkiem… Gdziekolwiek. I dzwoń po pomoc.

Poderwał się, pobiegł do drzwi. Potem zawrócił, wyrwał magazynek z peemu. Wepchnął go za pasek i wypadł na korytarz.

Zdążył. Na piętrze nadal byli sami, podest w połowie schodów też był pusty. Zbiegł tam i kucnął za palmą w wielkiej donicy. Sprawdzał, co z cieniem, kiedy Klucznik dotarł na przedpole dolnych stopni.

Oczywiście przeciągnął serią po barierce. Sypnęło drzazgami, jeden z parasolowatych liści opadł miękko na głowę skulonego za donicą człowieka. Kiernacki kleił się do osłony, przyciskając do lewego kolana i nos, i lufę pistoletu. Nie widział dolnej części schodów i nawet nie próbował zobaczyć. Żołnierska część jego natury protestowała wielkim głosem, krzyczała coś o granatach i konieczności trzymania wroga na dystans, ale teraz, gdy walczył nie tylko o własną skórę, potrafił wziąć nerwy na wodze. To nie wojna, a ten w dole nie jest żołnierzem czy choćby policjantem, a zwykłym bandziorem. Tacy nie noszą granatów. Rozsądek kazał czekać. Więc czekał.

Niemal bezgłośne skrzypienie, raczej butów niż desek pokrywających stopnie. Odczekał kilka sekund, a potem wyprysnął zza donicy i prawie nie celując, pociągnął za spust. Ułamek sekundy za późno.

Ułamek sekundy wcześniej Wesołowski znów zaczął krzyczeć i spłoszony Klucznik klapnął odruchowo tyłkiem o schody, spadając z linii strzału. Kula niemal przeczesała mu włosy, poręcz z polerowanego dębu rozprysła się tuż nad jego czołem. Kiernacki strzelił jeszcze raz, a potem donica zainkasowała pierwsze trafienia i skończyły się dobre czasy. Zanim się rozpadła, zdążył odpełznąć pod ścianę. Na plecach, dlatego kiedy ręka z automatem pojawiła się powyżej krawędzi podestu, nie był w stanie celnie strzelać. Mimo to próbował. Zmarnował kulę, ale nastraszył tamtego. Seria poszła w bok i za wysoko, a automat zanurkował pod krawędź niczym peryskop zaatakowanego znienacka u-Boota.

Mógł wykorzystać przerwę, przewrócić się na bok, wcisnąć w krawędź ściany z podłogą, stać się maksymalnie niskim celem. Przydało się. Po paru sekundach dłoń z peemem – chyba amerykańskim ingramem lub jakimś innym obsługiwanym jedną ręką odpowiednikiem izraelskiego uzi – wyskoczyła zza krawędzi podłogi. Lufa plunęła ogniem, pół ściany pod postacią pyłu i płatów tynku posypało się na Kiernackiego.

Odpowiedział trzema szarpnięciami za spust. W tego typu walce nie było czasu na celowanie, decydowały ułamki sekund i raczej zastraszenie niż trafienie przeciwnika.

Mimo to trafił. Automat podskoczył znienacka, umilkł, a odgłos długich susów uzmysłowił Kiernackiemu, że tamten spasował.

Schodów dopadł na kolanach. Prawie zdążył: plecy tamtego znikały za ościeżnicą kuchennych drzwi. Mógł trafić. Strzelił i spudłował o parę centymetrów.

Potem ktoś strzelił na zewnątrz. Raz, drugi, trzeci… Nieważne. W tej chwili Kiernacki chciał i musiał dopaść tego drania; czuł, że to ostatni, na którym może wyładować emocje, zaspokoić żądzę krwi. Dopiero przy kuchennym oknie dogoniła go bardziej racjonalna, podła myśl, że ściga nie tylko swego niedoszłego zabójcę, ale i potencjalnego informatora.

Klucznik oberwał raczej w dłoń niż w pistolet – Kiernacki minął rozbryzgi krwi i coś małego, co wyglądało na urwany palec – jednak nie wpłynęło to na jego zdolność biegania i przesadzania przeszkód. Był już w połowie drogi do bramy.

– Stój!

Kiernacki nie był pewien, dla kogo to zrobił. Nie dla siebie: okrzyk był prawdziwym poświęceniem. Chciał strzelać, a nie dawać szansę tej gnidzie.

Przesądziło chyba to, że na schodach oprócz palca pozostał też automat Klucznika. Posłał okrzyk zamiast kuli. I został za to ukarany, jak każdy frajer o zbyt miękkim sercu. Po drugiej stronie rozjeżdżonej łąki błysnęło i karabinowy pocisk dmuchnął mu w policzek strużką prutego powietrza.

Przykucnął. Zdążył wycelować w okno niedokończonej willi naprzeciwko. Strzelić już nie.

Spod odległego o sto kroków okna wyprysnął pióropusz kurzu, nad oknem pojawił się drugi. Strzały brzmiały anemicznie, ich odgłos dobiegał gdzieś z lewej, zza skrzydła domu Wesołowskich. Pistolet. I to raczej małego kalibru.

Dopierała. Wyluzowany kapral w znoszonym mundurze, który jednak nie był aż tak luźny, by ukryć kaburę z porządną bronią o gabarytach wista.

Wist też nie nadawał się najlepiej do ostrzeliwania obiektów oddalonych o sto kroków. Niech szlag trafi burżujów, których stać na takie działki budowlane.

Wpakował w sąsiedni dom dwa pociski. Raz trafił w okno – tyle że strychu, nie pokoju na piętrze, gdzie krył się snajper. Dopierała ze swą damską zabawką wypadł chyba lepiej.

Kanonada zagoniła snajpera za mur. Kiernacki mógł się unieść i posłać trzeci pocisk niżej. Zdążył w ostatniej chwili. Do bramy Klucznik miał jeszcze kawałek, ale do forda już nie. Skręcał, by zniknąć za tyłem wozu, gdy oberwał w lewy bok. Upadł. Na kolana. Tylko po to, by niemal natychmiast poderwać się i wykonać następny skok.

Kiernacki strzelił dwa razy – a raczej dwukrotnie pociągnął za spust. Huknęło tylko raz. Zamek zatrzymał się w tylnym położeniu, meldując, iż oczekuje nowej porcji nabojów. Na szczęście ten jeden pocisk trafił dobrze: w środek pleców.

Kolejny strzał Dopierały w dom sąsiadów. Uciekinier zwalił się na krzak, spory i gęsty. Wyglądało, że zawiśnie na nim jak żołnierz spod Verdun na zasiekach. Kiernacki nie wierzył własnym oczom, kiedy facet szarpnął biodrami i znów wstał.

Prawą dłoń miał czerwoną, chwiał się – i odwracał. Kiernacki, lekko zahipnotyzowany, sięgał za plecy, do wepchniętego za pasek magazynka, patrząc, jak tamten niezdarnie grzebie lewą ręką pod lewą pachą, wyciąga ukryty tam rewolwer i unosi, mierząc mu w twarz.

Wykonał przysiad. A tamten oczywiście nie strzelił.

Kiernacki na kolanach ruszył ku drzwiom. W zębach trzymał pistolet, w prawej dłoni magazynek peemu, a w lewej pusty, wyciągnięty z wista. Szybko, choć nie tak jak pragnął, wypychał kciukiem naboje z jednego i trzema palcami pakował do drugiego. Czuł, że Klucznik mu się wymyka.

Fatalnie się pomylił.

Dotarł do holu i właśnie wstawał, kiedy kopnięte drzwi rozwarły się gwałtownie i w progu stanął ten nieśmiertelny bydlak. Trzy metry. Za mało, by chybić. I ułamki sekundy. Za mało, by trafić napełnionym do połowy magazynkiem w gniazdo, pozwolić zamkowi zagarnąć pierwszy nabój, obrócić broń i strzelić we właściwe miejsce. Czyli poniżej pasa lub powyżej klatki piersiowej – gdzieś, gdzie nie ma już kamizelki.

Ta, którą nosił Klucznik, nie należała do ciężkich, a naboje typu parabellum do słabych. Dwa trafienia oznaczały dwie poważne kontuzje, może połamane żebra. No i był ten odstrzelony palec. Chyba dlatego mężczyzna w skórzanej kurtce spóźnił się. Kiernacki przeżył jednak nie dlatego, że rzucił się w bok, na ścianę, a kula przeszła mu pod pachą. Następna trafiłaby, gdzie trzeba. Tyle że nie byli już sami.

Zbiegająca z góry Iza wprowadziła do gry trzeci element. Stworzyła poważne zagrożenie i Klucznik posłał jej tę drugą, przeznaczoną dla mężczyzny kulę.

1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 55
На этой странице вы можете бесплатно читать книгу Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz бесплатно.
Похожие на Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz книги

Оставить комментарий